GŁOS UCZELNI

Strona Głosu UczelniStrona główna UMK

Festiwalowe panele

O historii i o współczesności

Trzeci Toruński Festiwal Nauki i Sztuki był przedsięwzięciem niezwykle bogatym w różnorodne wydarzenia, odbyło się bowiem w jego ramach ok. 130 imprez z ponad 40 dziedzin nauki i sztuki. Był więc imprezą nader udaną, zorganizowaną - jak zwykle - przez UMK, Urząd Miasta Torunia i Towarzystwo Naukowe w Toruniu.

Wśród różnorakich wydarzeń wypełniających szczelnie festiwalowe dni pozycję naczelną zyskały spotkania dyskusyjne (modnie zwane "panelami"), polegające na tym, że na oczach (i uszach) zgromadzonej publiczności dyskutowali specjaliści z danej (czy też raczej - z wielu pokrewnych) dziedziny nauki czy też umiejętności zawodowej, natomiast chętni spośród zgromadzonej publiczności włączali się do tej dyskusji, wyrażając swe opinie, czy też zadając pytania. Chciałbym podzielić się refleksjami o trzech tego rodzaju spotkaniach, w których uczestniczyłem, a zaliczono je w programie do "głównych imprez Festiwalu". Dwa spośród owych "paneli" pozornie dotyczyły zagadnień historycznych, ale tak naprawdę były to sprawy o niezwykłej aktualności, o gorącej wymowie społecznej, zresztą nie przestając przynależeć do świata historii.

"Jakie go wydało plemię?"

Na spotkaniu stanowiącym jednocześnie inaugurację Festiwalu profesorowie Janusz Małłek i Krzysztof Mikulski spierali się - z udziałem prof. Sławomira Kalembki jako moderatora - o narodowość Mikołaja Kopernika: "rodak czy współobywatel?". Spotkanie to miało specjalną dedykację: w tym roku mija 530. rocznica urodzin twórcy nowożytnej nauki oraz 150. fundacji jego toruńskiego pomnika. Obaj dyskutanci - specjaliści od historii Torunia i tzw. Prus Królewskich - przedstawili obszernie i obiektywnie stanowiska obu stron sporu - niemieckiej i polskiej - na omawiany temat, natomiast moderator podsumowywał i puentował.

Uczestnikami wspomnianego sporu, który toczy się od dawna, byli i są historycy, biografowie, pisarze, publicyści, a nawet politycy. Autorzy niemieccy - przynajmniej większość z nich - głosili, że Mikołaj Kopernik był rdzennym Niemcem, ba więcej, że był wrogiem polskości i państwa polskiego, natomiast Polacy próbują go bezczelnie Niemcom ukraść. To był główny nurt tamtejszych wystąpień w wieku XIX i pierwszej połowie XX w. Natomiast autorzy polscy gromadzili argumenty na rzecz tezy, że Wielki Torunian nie tylko był poddanym króla polskiego, co jest - powinno być - oczywiste, bo urodził się w Toruniu w wiele lat po inkorporacji tego miasta do Królestwa Polskiego, ale, że był także etnicznym Polakiem. Żadna ze stron nie chciała odstąpić nawet o milimetr od zajmowanego stanowiska. A jak sprawa wygląda w świetle współczesnej wiedzy? Ród matki - toruńscy patrycjusze Watzenrode - był najpewniej niemieckiego pochodzenia, bo jego protoplasci przybyli do Torunia z Westfalii. Natomiast ojciec był zapewne Polakiem, bo przeniósł się do Torunia z Krakowa, dokąd wcześniej jego przodkowie przybyli ze Śląska. Czy ze wsi Koperniki - to jest dyskusyjne. Natomiast niewątpliwie nazwisko "Kopernik" jest polskie - oznacza bowiem tego, kto zajmuje się wyrobami z miedzi (kopr), tak jak cukiernik to ktoś, kto używa w pracy cukru. Tyle wiedzy obiektywnej i sprawdzonej. Rzecz jednak w tym, że cała ta problematyka jest anachroniczna, bowiem zupełnie nieprzystająca do pojęć z przełomu XV i XVI w., kiedy żył Kopernik.

Z ówczesnego punktu widzenia, który niespodziewanie jest także i naszym, współczesnym sposobem patrzenia na sprawę, Kopernik urodził się w polskim (chociaż w większości zamieszkanym przez Niemców) mieście Toruniu. Był poddanym (wraz z całymi tzw. Prusami Królewskimi) polskiego władcy, a studiował w Krakowie, który przecież stanowił centrum polskiej kultury, na jednym z najstarszych w tej części Europy uniwersytecie, będącym - nawiasem mówiąc - liczącym się ośrodkiem ówczesnej matematyki i astronomii. Poza tym był Mikołaj Kopernik przez całe życie lojalnym obywatelem Królestwa Polskiego, nie tylko biernie ale i czynnie, - bronił Olsztyna przed Krzyżakami - i dążył do ekonomicznej oraz prawnej integracji Prus Królewskich z resztą państwa polskiego (m.in. jego traktat o monecie), a także mówił po polsku (po niemiecku również) i utrzymywał liczne kontakty z innymi poddanymi króla polskiego (czy też: obywatelami Królestwa Polskiego), jako jeden z nich. A poza tym i przede wszystkim dzieło Kopernika było najważniejszym (i najwcześniejszym) składnikiem owego wielkiego wybuchu kultury polskiej który miał miejsce w XVI w. Po nim pojawił się Andrzej Frycz Modrzewski, prekursor praw człowieka, i Jan Kochanowski, wielki poeta europejskiego renesansu.

W sensie tu przedstawionym, ale tylko w tym sensie, sprawa jest bezdyskusyjna: Mikołaj Kopernik na pewno był Polakiem. Był jednak jednocześnie wielkim Europejczykiem: wiele lat studiował we Włoszech, tłumaczył z greki na łacinę, miał kontakty z uczonymi mężami z całej Europy, a jego główne dzieło zostało wydrukowane w Norymberdze. Dzięki owemu dziełu stał się własnością całego świata.

"Przeszłość - jest to dziś, tylko cokolwiek dalej".

Dalszym ciągiem owej gry z historią, która stanowiła istotny składnik Festiwalu, był znakomity wykład prof. Henryka Samsonowicza: "Co by było, gdybyśmy urodzili się w innych stuleciach?" Wykład był wspaniały, stanowił doskonałe zamkniecie Festiwalu, zaś tak naprawdę dotyczył analogii między dzisiejszą sytuacją, a wybranymi momentami z naszych dziejów. Profesor żartował, że zaprzyjaźnieni fizycy zbudowali mu wehikuł czasu, którym może swobodnie podróżować w przeszłość i rozmawiać z dawno zmarłymi ludźmi, ale, mówiąc serio, owym pojazdem, umożliwiającym mu podróż przez czas, jest jego rozległa wiedza oraz wspaniała umiejętność dokonywania syntezy i snucia analogii.

Najpierw więc odwiedziliśmy wiek X, czasy Mieszka I, który zdecydował - mówiąc dzisiejszym sloganem - wprowadzić swój kraj do Europy, przyjmując chrześcijaństwo - i to w jego rzymskiej, łacińskiej wersji. Jednocześnie niszczył dawne domeny plemienne i tworzył jednolite państwo polskie. Czynił zaś to wszystko nie drogą referendum, lecz za pomocą doskonale uzbrojonej i sprawnej w działaniu drużyny wojów książęcych. Towarzyszyło temu budowanie nowych grodów - znamy je, to m.in. Gniezno, Poznań, Gdańsk, Wrocław, Sandomierz. Zatem była to wielka, radykalna przemiana: religijna (chrześcijaństwo), kulturowa (łacińska wersja kultury śródziemnomorskiej), polityczna (państwo polskie) i cywilizacyjna (owe nowe grody). Oczywiście nie obyło się bez ostrych sprzeciwów, tak obrońców dawnej wiary, obyczajów, jak i dotąd samodzielnych władców plemiennych. Jednak Mieszko zwyciężył i od razu wprowadził Polskę w sam środek europejskich problemów - w rywalizację między cesarstwem a papiestwem: podał swój kraj duchowej opiece Stolicy Apostolskiej (tzw. "Dagome iudex"), a jednocześnie zyskał tytuł "przyjaciela cesarza".

Start polskiej państwowości był więc nader udany. O nienaciągane analogie z naszą współczesnością - nietrudno. Następnie przenieśliśmy się wraz z profesorem do XIV w., w szczęśliwe czasy Kazimierza Wielkiego. Już jego ojciec Władysław, zwany Łokietkiem, "wytargował" od papieża koronę królewską za pomocą argumentu, że Polska jest stróżem granic chrześcijaństwa zachodniego i zachodniej kultury, bowiem dalej na wschód mieszkają pogańscy Litwini, schizmatycy Rusini, a przede wszystkim są Mongołowie, czyli mieszkańcy piekła - Tatarzy. Jego syn, Kazimierz, zdecydował się jednak na przekroczenie tej magicznej granicy wschodniej, przyłączając do swego królestwa tzw. Ruś Czerwoną ze Lwowem. Stało się to początkiem wielonarodowego (wieloetnicznego) i wieloreligijnego państwa polskiego: Rusini, Ormianie, Mołdawianie, Żydzi, a obok kościoła - cerkiew i synagoga. Zatem - pełna tolerancja. A poza tym - różne języki, tym bardziej, że tam nie znano łaciny, międzynarodowego języka Zachodu. Było to jednocześnie powiększenie państwa o jedną trzecią - tak pod względem terytorium, jak i ludności. Polska stawała się zatem jednym z większych państw europejskich i zaczęła się naprawdę liczyć w międzynarodowej polityce. Jednocześnie trwał proces integracji naszego kraju z Europą Zachodnią: polscy rycerze byli już pełnoprawnymi członkami międzynarodówki rycerskiej obejmującej całą łacińską Europę, fundacja uniwersytetu w Krakowie to wejście do międzynarodówki uniwersyteckiej, natomiast coraz liczniejsze lokacje miast i wsi na tzw. "prawie niemieckim" to upowszechnienie rozwijającej się na Zachodzie zasady samorządności. A do tego - silna władza centralna skupiona w ręku króla. Słowem Polska Kazimierza Wielkiego w pełni należała do Europy, jeśli posłużyć się tym współczesnym sloganem.

Natomiast w wieku XIX, do którego - na zakończenie swego wykładu - przeniósł nas prof. Samsonowicz, Polska nie należała nigdzie, bo po prostu jej nie było. Jednak właśnie w tym okresie - jednym z najczarniejszych w naszych dziejach - obserwujemy zjawisko, które trudno wytłumaczyć w racjonalny sposób, fenomen niemal mistyczny. Otóż tysiące ludzi, pochodzących z różnych krajów europejskich, często ludzi wybitnych, stają się wówczas Polakami z wyboru - przyjmują duchowe obywatelstwo nieistniejącego państwa i los miażdżonego przez zaborców narodu. Linde - twórca monumentalnego "Słownika języka polskiego", którego to dzieła zazdroszczą nam inne nacje, był Szwedem z pochodzenia i słabo mówił po polsku. Wybitny polski pisarz dziewiętnastowieczny Jan Lam był synem austriackiego urzędnika, który został przysłany w epoce Metternicha do Galicji, by germanizować Polaków, a nie zdołał ustrzec syna przed tak głęboką polonizacją. O austriackim pochodzeniu dynastii Estreicherów, tak zasłużonej dla kultury polskiej, mówi samo nazwisko. A czym byłaby Warszawa bez Lilpopa, Raua, Gebethnera, Wolfa czy Bliklego. Na czym jednak polegała owa tajemnicza atrakcyjność polskości w tym arcytrudnym okresie? Profesor twierdzi, że magnesem była kultura polska i specyficzna duchowość Polaków: umiłowanie wolności, honor i altruizm, to one były tym magnesem przyciągającym do polskości wybitne jednostki. I tak kończył pół-żartem: Niech drży Europa - nie dość, że wchodząc do Unii się nie wynarodowimy, ale - przeciwnie - ją spolonizujemy! Tylko - czy my sami zachowaliśmy te cenne, tak dla innych atrakcyjne wartości?

"Komu i jak ufać?"

O ile omówione tu już imprezy festiwalowe odnosiły się do naszej współczesności na zasadzie historiozoficznej metafory, o tyle dyskusja panelowa na temat: "Dlaczego nie ufamy politykom? Diagnoza polskiego życia publicznego" miała aktualność dosłowną, wręcz - bolesną. Była to niezwykle interesująca impreza, która umożliwiła rozważenie tytułowego problemu z wielu punktów widzenia. Zróżnicowany był już sam skład dyskutantów zasiadających przy "panelowym" stoliku: socjolog prof. Andrzej Zybertowicz z UMK (moderator), Michał Zaleski (prezydent Torunia), prof. Gliński z Uniwersytetu w Białymstoku, zajmujący się zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prof. Jerzy Przystawa, fizyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, ale tutaj występujący jako przedstawiciel środowisk walczących o jednomandatowe okręgi wyborcze oraz Marcin Spławski - radny miejski z Pruszcza Gdańskiego.

Zatem - dwóch teoretyków, dwóch praktyków polityki na samorządowym szczeblu i jeden bojownik o zmianę prawa wyborczego. Z głosami dyskutujących na estradzie w toruńskim Dworze Artusa łączyły się głosy z sali, wypełnionej po brzegi, przede wszystkim przez młodzież, natomiast główni dyskutanci odpowiadali na pytania, polemizowali. Dodatkowym elementem spotkania była ankieta dotycząca zaufania do polityków, do rządzących, przeprowadzona wśród zgromadzonych przez pracowników i studentów Instytutu Socjologii UMK. Jej wyniki pojawiły się niebawem na ekranie, skonfrontowane z badaniami ogólnopolskimi na tenże temat, przeprowadzonymi przez OBOP.

Machina spotkania była więc nader skomplikowana, ale działała sprawnie i wydajnie. Głosy "panelistów" były zróżnicowane - tak jak oni sami. Prof. Zybertowicz przypomniał, że demokracja opiera się na zaufaniu, bo bez niego nie ma rozwoju, a zaufanie trzeba zdobywać. Tymczasem ogólnokrajowe badania ankietowe dowodzą, że najmniej mamy zaufania właśnie do instytucji, które w istotnym stopniu decydują o naszym życiu, tj. do parlamentu i rządu oraz do środowiska, które wywiera największy wpływ na losy kraju - do polityków. A przecież skuteczne działanie społeczne zasadza się na zaufaniu. Więc jak je zdobyć, bo to nie jest wartość, którą można importować. Natomiast głos radnego Spławskiego to była wypowiedź z wewnątrz środowiska polityków, chociaż tylko na poziomie miasteczka. Mówił, że politycy w naszym kraju stają się coraz bardziej wyodrębnioną grupą zawodową, szczególnym zamkniętym klanem, w którym obowiązuje środowiskowa solidarność, niezależna od nawet najgłębszych ideowych czy politycznych podziałów. Wytworzył się już nawet specjalny żargon środowiskowy, którym się posługują, a także szczególna grupowa pseudoetyka.

Trzeci z "panelistów" prof. Przystawa ujawnił ukrytą "sprężynę" mechanizmu niszczenia zaufania do polityków. Jest nią obowiązujące u nas podczas wyborów głosowanie na listy partyjne, a nie na osoby, co powoduje, że mechanizmy wyłaniania posłów są ukryte i niezrozumiałe dla obywateli, zaś poseł czy senator nie czuje się odpowiedzialny przed wyborcami, lecz przed partią. Lekarstwem na to są - zdaniem mówcy - jednomandatowe okręgi wyborcze, takie jakie istnieją w krajach anglosaskich. Z kolei prof. Gliński przedstawił całościowy, bardzo czarny obraz współczesnego społeczeństwa polskiego. Panuje w naszym życiu politycznym i społecznym całkowita demoralizacja, wszyscy bowiem zapomnieli o arystotelesowskiej definicji polityki jako służbie dla dobra publicznego. Dziś najczęściej jest to praca dla dobra własnego, a partie polityczne przemieniły się w grupy interesów. Poza tym - sądy są niewydolne, samorządy terytorialne słabe, a w szkołach nie ma lekcji wychowania obywatelskiego. Nie dziwmy się zatem że tylko 10% dorosłych obywateli uczestniczy u nas w takich czy innych formach życia społecznego.

Piąty z głównych dyskutantów - prezydent Torunia M. Zaleski - przedstawił swoją drogę do prezydentury miasta jako stały proces zdobywania zaufania społecznego. Wybrany na radnego poprzedniej kadencji z listy SDRP wystąpił z partii, a następnie kandydował na urząd prezydenta miasta przeciw przedstawicielom różnych partii i wygrał.

Podsumowując: zdaniem wszystkich dyskutantów całkowicie przeżył się, oparty na partyjnych zasadach sposób wyłaniania władz - tak krajowych, jak i lokalnych, samorządowych - i trzeba go zastąpić innym systemem, opartym na zaufaniu do konkretnego człowieka i na możliwości sprawdzenia czy na takie zaufanie zasłużył i nadal zasługuje. A to jest możliwe tylko w okręgach jednomandatowych. Takie były też wnioski z ankiety przeprowadzonej wśród uczestników spotkania (zresztą nieodbiegające od wyników badań ogólnopolskich) - aż 77% respondentów było zdania, że w wyborach trzeba głosować na konkretnego człowieka, a nie na listę.

W tym miejscu do dyskusji włączyła się sala: wygłaszano własne opinie, polemizowano z głównymi dyskutantami, zadawano pytania, a do tej powszechnej rozmowy włączali się także i "paneliści". Wyrażono wprawdzie obawę, że okręgi jednomandatowe doprowadzą do politycznego rozdrobnienia składu parlamentu, ale przecież - kontrargumentowano - doświadczenia anglosaskie radykalnie temu zaprzeczają. Wskazywano jednak, że polskie elity nigdy nie zgodzą się na radykalną zmianę prawa wyborczego, bo to jest sprzeczne z ich interesem grupowym. Zgłaszano też potrzebę odebrania politykom (czy choćby ograniczenia) możliwości obsadzania stanowisk, tj. wyeliminowanie jednoosobowych decyzji przez upowszechnianie instytucji konkursu. Podkreślano bardzo mocno łączność między odpowiedzialnością polityka a zasadą jednomandatowości. Jednomandatowość zmieni skład i strukturę tzw. klasy politycznej. A może i ograniczy korupcje - istnieje bowiem powszechne przekonanie, że politycy "biorą". Wciąż powracała opinia, że wszystkiemu winien faktyczny brak odpowiedzialności przed wyborcami. Ktoś zwrócił uwagę na fenomen Radia Maryja, które zdobyło - nieoczekiwanie - wielkie zaufanie milionowej publiczności. Czyżby stało się przystanią dla odrzuconych i pominiętych? Podkreślano też po wielokroć konieczność wprowadzenia innego usytuowania partii politycznych. Zwracano wreszcie uwagę na sprawy generalne: odziedziczyliśmy po komunizmie lęk wobec państwa, ale - paradoksalnie - połączony z brakiem akceptacji tegoż państwa oraz powszechnym przyzwoleniem na omijanie jego nakazów i zakazów. Natomiast już chyba w ostatnich latach dorobiliśmy się skrajnie niskiej samooceny społecznej i narodowej, oceniamy się bowiem dużo gorzej, niż oceniają nas nawet ci, którzy nas najbardziej nie lubią. Wciąż też jesteśmy - w swej masie - przekonani, że niczego nie możemy zmienić, że rządzą nami nie nasi wybrańcy, lecz jacyś mityczni "Oni", którym władzę nad nami oddał zły los. To trzeba zmienić!

Podsumowując wszystkie nurty tego wielowątkowego spotkania, prof. Zybertowicz powiedział, że warunkiem dobrego rządzenia jest oczywiście kompetencja i uczciwość polityków działających w ramach dobrego prawa. Nie jesteśmy jednak w stanie - jako społeczeństwo, jako wyborcy - przygotować kogokolwiek, by stał się kompetentny, ani też wychować, by stał się uczciwy, nie tworzymy także - w sposób bezpośredni - prawa. Możemy natomiast wybrać uczciwych i kompetentnych polityków, którzy będą tworzyli dobre prawo. Pierwszym zaś krokiem w tym kierunku jest zmiana ordynacji wyborczej, byśmy mogli wybierać konkretnych ludzi, a nie głosować na partyjne listy. Takie jest końcowe przesłanie tego spotkania.

Stefan Melkowski
Poczatek stronyStrona Głosu UczelniStrona główna UMK