Strona główna KMF
        

"Kumple" dla nikogo

"Kolejny skandynawski film zwycięża na Warszawskim Festiwalu Filmowym w plebiscycie publiczności!" - można było jakiś czas temu przeczytać w prasie. I rzeczywiście trzeba przyznać, że kino krajów skandynawskich niesie ze sobą pewną szczerość i bezpretensjonalność. Taki był na przykład "Włoski dla początkujących", takie jest z pewnością "Królestwo" i tacy są też "Kumple" - film wyróżniony przez publiczność dziewiętnastego festiwalu. Dalsza część recenzji powinna więc być pozytywna. Mimo najszczerszych chęci wyszedłem jednak z seansu trochę zdziwiony. Może to wina nowego systemu głosowania, może to filmy festiwalowe prezentowały zbyt niski poziom (niestety nie uczestniczyłem w festiwalu) lub może wystąpił rodzaj jakiejś zbiorowej halucynacji, ale widzowie zagłosowali na film po prostu przeciętny. Owszem - zabawny, ciepły i w pewien sposób aktualny, ale utrzymany w potwornej stylistyce hollywoodzkiej komedii (o zgrozo!) romantycznej.


  


Trzeba jednak przyznać twórcom, że starali się od tej konwencji momentami uciekać. Ale jak tu w ogóle myśleć o ucieczce, jeśli ma się taki oto zarys scenariusza: młody, sympatyczny Norweg, spokojnie żyjący sobie pod jednym dachem z dwoma kumplami, staje się z dnia na dzień gwiazdą telewizji. Trzej przyjaciele parają się bowiem rzemiosłem spod znaku nadawanego w MTV programu "Jackass": najpierw sami aranżują, a potem nagrywają ręczną kamerą wideo różne dziwne, śmieszne i straszne zarazem sytuacje ze sobą w rolach głównych. Ot, taki sobie na przykład skok z okna prosto do kontenera ze śmieciami i wiele innych, w podobnym tonie utrzymanych atrakcji. Domyślać się można, że konfrontacja z wielkim światem mediów wymagać będzie od bohaterów podjęcia wielu trudnych wyborów. Jak to jednak w Hollywood (a od teraz także w Norwegii) bywa, po serii błędów i pomyłek przyjdzie okres nawrócenia na dobrą ścieżkę moralności, miłości i przyjaźni. Słowem: klimat mdło-cukierkowy. Wypada więc go trochę urozmaicić. I w tym momencie do tej przesłodzonej historii twórcy postanawiają dorzucić wątki poboczne, które mają za zadanie dodać fabule nieco psychologicznej wiarygodności oraz oprawić całość w ramy bystrej obserwacji społecznej. Otóż nasi bohaterowie wyposażeni zostali w całkiem pokaźny pakiet problemów emocjonalnych. Kristoffer jest więc niedojrzały i nie może poradzić sobie w tak zwanych "poważnych" związkach. Dojrzałość, jak się domyślacie, przyjdzie sama gdzieś w trakcie emocjonalno-łóżkowych perturbacji to z jedną, to z drugą dziewczyną. Geir natomiast pod maską swojej niezależności skrywa bolesne rany sprzed lat. Oczywiście niechybnie je wyleczy. Stig jest za to chorobliwym maniakiem komputerów, który swoje osiedle opuszcza tylko i wyłącznie w sposób wirtualny. Także i jemu przyjdzie zmierzyć się z własną słabością...


  


Pierwszym błędem twórców było wprowadzenie do historii zbyt wielu wątków. W plątaninie relacji kumple-dziewczyny-telewizja widz nie tyle się bowiem gubi, co raczej nie ma czasu utożsamić się zbytnio z żadną z postaci. Postaci zresztą, co tu dużo mówić, kiepsko i niewiarygodnie nakreślonych. Drugi błąd to zbyt duża schematyczność historii, zbyt duży nacisk na polityczną poprawność bohaterów, a zbyt mały na ich rzekomą indywidualność. Trzeci błąd natomiast polegał na tym, że zamiast na koniec puścić do widza oko i powiedzieć "blefowaliśmy, ta historia wcale taka prosta nie jest", twórcy cały czas idą w zaparte i serwują nam klasyczny, amerykański happy end. To wszystko staje się więc w pewnej chwili aż nazbyt idealne. A miało być tak pięknie... Mogliśmy zobaczyć opowieść o nowej, nieco przestraszonej, nieco zwariowanej, czasami także niestety zupełnie pustej w środku, nowej generacji młodych ludzi. A tak wyszła opowieść o niczym.


  


Jak już wspominałem wcześniej - film jest przeciętny. Co nie znaczy wcale że zły. To jeden z tych ciepłych, prostych filmów. To jeden z tych obrazów, które najzwyczajniej w świecie poprawiają nastrój. Nie ma tu zbyt wielu gagów, nie ma masy komicznych sytuacji. Wszystko jest piękne, harmonijne i po prostu dobrze do siebie pasuje. Ten film - mimo wielu wad - posiada klimat, stanowi całość, jest nieźle zagrany. To dobry wybór na zimowy wieczór w kinie, gdy mamy ochotę na dwie godziny projekcji alternatywnej, lepszej, kinowej rzeczywistości. Z drugiej strony jednak hollywoodzkie produkcje taką rzeczywistość pokazują o wiele lepiej. Publiczność więc to właśnie na nie, a nie na "Kumpli", wybierze się do kina. Dla kogo w takim razie jest to film? To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi. Tak samo postąpię też z kolejnym: "Jak to się stało, że obraz ten wygrał Warszawski Festiwal Filmowy?". A nóż ktoś mi odpowie... ((-:


Ocena: 5/10


KUMPLE

Tytuł oryginalny: Buddy
Rok produkcji: 2003, Norwegia
Czas trwania: 100 min.

Reżyseria: Morter Tyldum
Scenariusz: Lars Gudmestad
Muzyka: Lars Lillo-Stenberg
Zdjęcia: John Andreas Andersen
Dźwięk: Hugo Ekornes, Eric S. Watland
Montaż: Eli Nilsen

Występują:

Nicolai Cleve Broch (jako Kristoffer)
Aksel Hennie (jako Geir)
Anders Baasmo Christiansen (jako Stig Inge)
Pia Tjelta (jako Henriette)
Janne Formoe (jako Elisabeth)
Henrik Giaever (jako Martin)
Cecile Aspenes (jako Mette)


e-mail
 Autor recenzji: Jacek Kozłowski - SENK