Środa, 17 grudnia 2008, Nr 294 (3311)
wersja do druku bez polskich znakow

Niech Jaruzelski powie prawdę

fot. M. Borawski repr. M. Borawski Ciało Zbyszka Godlewskiego niesione przez robotników na drzwiach ulicami Gdyni fot. M. Borawski

Z Izabelą i Eugeniuszem Godlewskimi, rodzicami Zbyszka Godlewskiego (Janka Wiśniewskiego) zastrzelonego w grudniu 1970 r. w Gdyni, rozmawia Mariusz Bober

Tamtego 17 grudnia przed 38 laty, gdy przed Stocznią Gdyńską zginął Zbyszek, wyobrażali sobie Państwo, że stanie się on symbolem powstania grudniowego? Tak historycy określają dziś wydarzenia na Pomorzu w grudniu 1970 roku.
Eugeniusz Godlewski: - Nie myśleliśmy wówczas w ten sposób. Do dziś nie rozumiem, jak to się stało. Faktem jest jednak, że mój syn został wówczas zastrzelony.

Jak Państwo dziś odczytują ostatnie słowa syna w liście przekazanym przez kolegę: "Kochani rodzice. Byłem dziś w Gdańsku. Wszystko widziałem. Nie martwcie się... Zbyszek"?
Izabela Godlewska: - Nie wiem, czemu tak napisał. Myślę, że szedł wtedy po prostu do pracy. Nie chciał, by się martwić o niego, mimo że na Wybrzeżu trwały protesty.

Wcześniej odbyły się strajki i protesty w Gdańsku, Słupsku, a także w Elblągu. Reżim rzucił więc przeciw robotnikom wojsko, bojąc się kolejnego ogniska strajku?
E.G.: - Gdy rozprawy sądowe odbywały się jeszcze na terenie Gdańska, a ja byłem na każdej rozprawie, słyszałem wypowiedzi Stanisława Kociołka [I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w okresie strajków na Wybrzeżu, nazywany katem Trójmiasta z powodu oskarżeń o zezwolenie na strzelanie do robotników - przyp. red.]. Moim zdaniem, to on ponosi całą winę za śmierć mojego syna i innych. Bowiem to właśnie on wezwał robotników do pójścia do pracy. Więc ludzie wyszli do pracy. Przyjechali pociągami pod stocznię, a potem szli kładką nad torami. A tam zaczęto do nich strzelać. Dziś Kociołek upiera się, że nie wydał rozkazu strzelania do robotników.

Państwa syn po prostu szedł do pracy?
E.G.: - Dokładnie. Potwierdził to także jego kolega Kazik Podowski, mieszkający razem z nim w hotelu robotniczym w Gdyni. Razem szli do pracy. Syn już wszedł na kładkę nad torami kolejowymi, a Kazik dopiero wchodził na schody. To go ocaliło.

Jak Pan dziś uważa, dlaczego wojsko otworzyło ogień do robotników? Dlaczego strzelano z ostrej amunicji, jeśli robotnicy szli do pracy?
E.G.: - Do dziś nie mam pewności, czy to wojsko strzelało. Bo strzelała też milicja. Słyszałem, jak ktoś twierdził, że milicjanci przebierali się w wojskowe mundury. Tak mogło być - by w razie czego zrzucić odpowiedzialność na wojsko.
Ale dlaczego nie użyto amunicji ćwiczebnej? Jestem zawodowym wojskowym i wiem, jakie są procedury. Dlaczego strzelano do ludzi z ostrej amunicji? W wojsku nic nie robi się przypadkowo. Tam akcja musi być zaplanowana i wykonana.

Więc musiał być rozkaz?
E.G.: - Oczywiście.

Rozkaz strzelania wprost do ludzi. Zbyszek otrzymał postrzały w brzuch, więc nie były one przypadkowe. Czyli strzelający mieli zamiar zabijać?
E.G.: - Rzeczywiście syn otrzymał trzy strzały oddane na wprost, które trafiły w brzuch. Czwarty to był rykoszet, oberwał mu kawałek ucha. Ale nie mogę stwierdzić z pewnością, że żołnierze chcieli ich zabić.

Kiedy Państwo zorientowali się, że to właśnie Zbyszek był niesiony na drzwiach przez robotników, a później został uwieczniony w "Balladzie o Janku Wiśniewskim"?
E.G.: - Rozmawiałem z autorem tej ballady, inżynierem ze stoczni, Krzysztofem Dowgiałłą. Przeprosił mnie, że wymyślił fikcyjne imię i nazwisko, ale wtedy nie wiedział, jak nazywa się mój syn. Powiedziałem oczywiście, że się nie gniewam, wręcz przeciwnie, i ja, i moja rodzina cieszymy się, że skomponował taką piękną balladę.

I.G.: - W piątek [18 grudnia 1970 r. - przyp. red.] przyszedł do nas telegram. Gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam awizo w skrzynce na listy. Ale cały Elbląg był obstawiony przez milicję i wojsko. Wszystkie urzędy zamknięte. Jak odebrać telegram? Miałam złe przeczucie. Pomyślałam sobie - kto w takiej sytuacji przysłałby nam telegram? Czy coś się Zbyszkowi nie stało? - zastanawiałam się. Poszłam do znajomej, która miała telefon. Zadzwoniła na centralną pocztę. Powiedziałam, że mam awizo i chciałabym tylko poznać treść telegramu. Jakaś pani przeczytała mi wtedy te słowa: "Zbyszek nie żyje. Kazik". Wróciłam do domu i powiedziałam o wszystkim mężowi. Nie wierzyliśmy w to, co się stało. Całą noc rozmyślaliśmy nad tym, chodząc po mieszkaniu, zastanawiając się, czy się nie przesłyszałam. Rano w sobotę mąż dostał samochód od szefa i pojechaliśmy do Gdyni szukać syna. Trafiliśmy najpierw do Kazika, którego znaleźliśmy jednak w szpitalu, a nie w hotelu. Zabraliśmy go stamtąd i on opowiedział nam wszystko: że Zbyszek został zastrzelony, że był niesiony przez robotników na drzwiach. Kazik szedł w tym pochodzie i wszystko widział. W szpitalu zapytaliśmy też o ciało syna. Dyrektor powiedział nam jednak, iż tam go nie ma. Później sprawdził, że jest w szpitalu w Gdyni Redłowie. Tam nie chcieli nam jednak wydać ciała, domagali się nakazu od prokuratora.

E.G.: - Przed prokuraturą cisnął się już tłum ludzi. Wszyscy w tej samej sprawie... Prokurator wyszedł do nas i powiedział, że wie, czego chcemy, ale w sobotę nic nie załatwimy, i kazał przyjechać w poniedziałek. Wróciliśmy więc do domu i zaczęliśmy przygotowywać się do pogrzebu. Jednak w niedzielę o ósmej wieczór zapukał ktoś do drzwi. Gdy otworzyłem, jakiś mężczyzna powiedział: "Przyjechaliśmy zabrać państwa na pogrzeb syna"... Kazali wziąć ubranie dla niego. Żona spakowała koszulę i garnitur, ale zapomniała o butach. Pochowaliśmy więc Zbyszka w sportowych "Zuchach", które miał na sobie w chwili śmierci. Pojechaliśmy nyską wraz z drugim synem i znajomymi, w sumie pięć osób, tyle mogło jechać na pogrzeb. Zajechaliśmy przed katedrę w Oliwie. Wszystko już było zorganizowane tak, by jak najmniej osób wiedziało o pogrzebach. Nie dopuścili nas od razu do syna ani nie pozwolili nam go ubrać. Wpuścili nas do niego dopiero wtedy, gdy wszystko było przygotowane. Zapytano nas tylko, czy chcemy pogrzeb z księdzem, czy nie. Odpowiedziałem, że normalny, katolicki pogrzeb z księdzem.

I.G.: - Pamiętam też, że gdy wróciliśmy do domu, zobaczyliśmy, iż pod naszym domem stała milicyjna suka. Odjechali dopiero, gdy weszliśmy do mieszkania. Tak nas pilnowali.

Jednak ostatecznie syn został pochowany w Elblągu?
E.G.: - Tak, po trzech miesiącach, gdy pojechaliśmy na jego grób do Oliwy, jeden z grabarzy powiedział mi, że można starać się o przeniesienie grobu do Elbląga. Sprawę trzeba było załatwić w urzędzie wojewódzkim. W efekcie przenieśliśmy syna do Elbląga i tu spoczywa do dziś.

Później nie mieli Państwo już żadnych najść milicji?
E.G.: - Raz przyszedł jakiś milicjant i zaczął wmawiać drugiemu synowi, że składał podanie do szkoły milicyjnej. Mnie akurat nie było w domu. Syn się przestraszył, bo oczywiście żadnego podania nie składał, i rozpłakał się.

I.G.: - Zaczęłam go uspokajać, że wszystko będzie w porządku. Wtedy milicjant zaczął na niego krzyczeć. Tak się zdenerwowałam, iż wypędziłam go za drzwi. Trzy miesiące później przyszło wezwanie do wojska dla Zbyszka...

Wiedzą Państwo, jakie syn miał plany? Na stałe chciał związać się ze Stocznią Gdyńską?
E.G.: - Sam nie wiedział, czego szuka. Przeczuwaliśmy, że będzie chciał wyjechać z Elbląga. Gdy skończył zawodówkę, myślał najpierw o szkole wojskowej, ale szybko zarzucił ten pomysł. Potem krótko pracował w zakładach mięsnych, jednak zrezygnował. W końcu wymyślili z Kazikiem, że wyjadą na Wybrzeże. Zaczepili się w stoczni. A wszystko po to, aby uciec za granicę. Tak to dziś oceniam, choć nigdy wprost tego nie powiedzieli.

Dokąd?
E.G.: - Tego już nie wiem.

Pewne jest jednak, że nie podobało im się w PRL?
E.G.: - Właśnie o to chodziło.

Zbyszek miał jakieś zainteresowania, hobby?
E.G.: - Niczym szczególnym się nie interesował poza tym, że ciągnęło go w świat.

I.G.: - Drugi syn, Wiesio, był bardziej spokojny, trzymał się domu. Zbyszek zaś nie mógł usiedzieć spokojnie. Pamiętam, jak chodził na basen do jednostki, w której mąż służył...

E.G.: - To prawda, Wiesio do dziś nie umie pływać. Zbyszek bardzo szybko się nauczył i był strasznie niesforny. Skakał do wody z brzegu, z drzew, z czego tylko mógł. Gdy go upominałem, mówił tylko: "Tato, nie martw się". Rzeczywiście, pływał razem z żołnierzami. Czasem zabierałem go też na ćwiczenia.

Śmierć syna zmieniła Państwa życie?
I.G.: - Do dziś pytamy: "Dlaczego nas to spotkało?". Chodzimy często na grób, co drugi dzień. Cieszymy się, że został nam drugi syn, niektórym nie został... Opiekuje się nami, za co jesteśmy mu wdzięczni.

Został w Elblągu?
I.G.: - Wiesio wyjechał z Elbląga, osiedlił się pod Warszawą. Ale często nas odwiedza. Ma dwóch synów, którzy są też naszą pociechą.

Państwo, w przeciwieństwie do Zbyszka, dożyli wolnej Polski, ale wciąż czekają na wyrok w sprawie sprawców odpowiedzialnych za strzelanie do robotników. Co Państwo myślą o toczącym się już blisko 20 lat procesie?
E.G.: - Ciągle czekam na sprawiedliwość. Mam nadzieję, że doczekam się jej.

Czego Państwo oczekują?
E.G.: - Przede wszystkim wyjaśnienia, kto odpowiada za wydanie rozkazu strzelania do robotników. Niech Jaruzelski powie wprost, jak było. Jako żołnierz podejrzewam właśnie jego o wydanie rozkazu wyprowadzenia sprzętu wojskowego i żołnierzy na ulice oraz polecenie użycia ostrej amunicji. Przecież to był czas pokoju, jak można było strzelać do ludzi z ostrej amunicji? Ktoś za to powinien odpowiedzieć. Procesy do tej pory nie są zakończone, choć trwają już blisko 20 lat. Gdy brał w nich udział Jaruzelski, zastanawiałem się czasami, kto jest sądzony, ja czy on. W taki sposób sąd mnie przesłuchiwał. Widać od razu, że rozprawa zmierza tylko w kierunku uniewinnienia Jaruzelskiego.

I.G.: - Do niedawna nikt nie interesował się rodzinami ofiar. Nie chodzi nam o to, by koniecznie doprowadzić do tego, by Jaruzelski znalazł się w więzieniu, ale szkoda, że nie ma odwagi powiedzieć prawdy.

Starali się Państwo o uzyskanie dokumentów na temat śmierci Zbyszka, np. z IPN?
I.G.: - Drugi syn zabiegał o wydanie dokumentów, jeśli jakieś się zachowały. Jednak na razie bez efektów.

Dziękuję za rozmowę.