Logo Midrasza


  "... nie można przestać być Żydem" - z Jerzym Hoffmanem rozmawia

PIOTR PAZIŃSKI

 
Jerzy Hoffman, fot. Włodzimierz Susid

Jerzy Hoffman, fot. Włodzimierz Susid

15 marca tego roku wybitny polski reżyser Jerzy Hoffman skończył 69 lat. Dzisiaj znajduje się w czołówce polskich twórców filmowych, jest niewątpliwie człowiekiem sukcesu. Udało mu się przenieść na ekran całą Trylogię Henryka Sienkiewicza. Jego ostatni film, którego scenariusz powstał na podstawie powieść Ogniem i mieczem, jest niewątpliwie wielkim sukcesem artystycznym i kasowym.


        W imieniu swoim, redakcji "Midrasza" i oczywiście czytelników naszej gazety, wśród których jest, jak sądzę, dużo pańskich fanów, pozwolę sobie złożyć panu najserdeczniejsze życzenia. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

        Jubileusz? Da Bóg, w przyszłym roku będzie okrągła siedemdziesiątka. Ale nie lubię jubileuszy i nie czuję się zramolałym jubilatem.


        Jubileusz to znakomita okazja do rozmowy o życiu i twórczości jubilata. Zacznijmy od początku. Cofnijmy się do czasów najtragiczniejszych w dziejach narodu żydowskiego, Żydów w Europie Środkowo-Wschodniej. Jak i gdzie przetrwała Zagładę pańska rodzina?

Paradoksalnie żyję tylko dlatego, że zostaliśmy wywiezieni na Syberię. Z rodziny naszej, tej części, która została wywieziona w głąb Rosji, dziadek (ojciec mojego ojca) zmarł w Nowosybirskiej obłasti w roku 1940, moja babcia (jego żona) zmarła w Ałtajskim Kraju, ciocia Sonia zmarła gdzieś w Kazachstanie, a wujek Weiss nie przetrzymał trudów transportu do Polski. Zmarł w drodze do kraju w 1945 roku. Trzeba powiedzieć, że byli to ludzie już wiekowi, w każdym razie w zaawansowanym wieku.

        Mój ojciec w 1943 roku poszedł na front z I Dywizją WP im. Tadeusza Kościuszki i dzięki przysłanym przez niego papierom mogliśmy wrócić do Polski już latem 1945 roku. Rodziny wojskowych miały wówczas pierwszeństwo powrotu.

        Natomiast z tej bardzo licznej bliższej i dalszej rodziny obojga rodziców, która trafiła pod okupację hitlerowską, przeżyły zaledwie cztery osoby. Uciekliśmy, bowiem moi rodzice doskonale wiedzieli, że Niemcy hitlerowskie nie mają nic wspólnego z tzw. cywilizowanymi Niemcami, Niemcami Beethovena, Schillera, Goethego, jakich pamiętano chociażby jeszcze z I wojny światowej.

        Uciekliśmy na Wschód, nie wiedząc jeszcze wówczas, że 17 września 1939 roku wkroczy na tereny wschodniej Polski RKKA - Roboczo Krestianskaja Krasnaja Armija. Zatrzymaliśmy się u rodziny w Tarnopolu, później mieszkaliśmy w Stryju, gdzie również mieliśmy rodzinę, a potem moi rodzice pracowali w Daszowie koło Stryja - było to wówczas centrum gazownictwa. Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy w Gorlicach, niedaleko jasielsko-krośnieńskiego zagłębia naftowego II Rzeczypospolitej. Moich rodziców Rosjanie aresztowali podczas zebrania lekarzy w Stryju. Mnie i dziadków zabrano z Daszowa. Szczęściem w nieszczęściu było to, że matka moja wybłagała, aby wywieziono nas razem.


        Czy to, że spędził pan wojnę w Rosji, zdecydowało, iż studia filmowe zrobił pan w Moskwie, w WGIK-u?

W jakimś stopniu. Ale najważniejsza przyczyna była taka, że studia w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi na Wydziale Reżyserii były uwarunkowane wcześniejszym ukończeniem innych studiów, a ja chciałem iść na studia filmowe wprost po maturze. Stanąłem przed komisją konkursową MKiS i dostałem się na studia w Moskwie przez... kumoterstwo. Z polskiego i historii byłem dobry. Gorzej było z pytaniami dotyczącymi bezpośrednio filmu. Zza grubych szkieł przewodniczącego komisji widziałem oczy patrzące na mnie co najmniej z dezaprobatą. Zrozumiałem, że to koniec. Przewodniczący wziął do ręki moje papiery: "Hoffman - powiedział. - A Zygmunt Hoffman z I Dywizji to nie pański krewny?" "Tak, to mój ojciec!" "Dziękuję" - powiedział. Przewodniczącym komisji był wybitny operator filmowy Stanisław Wohl, przyjaciel mego ojca z frontu.

        Wyjechałem do Moskwy, do WGIK-u. Tam właśnie zaprzyjaźniłem się z Edwardem Skórzewskim, z którym pracowałem przez długie lata. Razem ze mną na jednym roku była Marta Mesarosz i nieżyjący już niestety wybitny reżyser litewski Vytautas Zalakiaviczius.


        W pracowni którego mistrza uczył się pan w WGIK-u?

Najpierw studiowałem w pracowni Czaureliego, później Pyriewa, bardzo znanego w owym czasie reżysera, twórcy komedii i nie tylko. Na niższym roku wykładał słynny teoretyk i praktyk kina rosyjskiego i światowego Lew Kuleszow, z którego przemyśleń zawartych w dziele pt.Sztuka filmowa. Moje doświadczenia korzystają do dzisiaj studenci szkół filmowych na całym świecie. U Kuleszowa studiował zmarły niedawno Jerzy Ziarnik. Obok naszej była pracownia Gerasimowa, z którym później bardzo się zaprzyjaźniłem. Tak się złożyło, że po latach przemawiałem w imieniu polskich filmowców i zagranicznych byłych studentów WGIK-u na jego pogrzebie.


        Pańska kariera filmowa, kariera reżysera filmowego, rozpoczęła się od filmu dokumentalnego. Słynny tandem Jerzy Hoffman - Edward Skórzewski tworzył dokumenty, z których prawie każdy otrzymywał nagrodę na krajowych i zagranicznych festiwalach filmów dokumentalnych...

        No, nie przesadzajmy. Myśmy rozpoczęli właściwie filmem pt. "Uwaga, chuligani", który był naszym drugim filmem dokumentalnym. Zapoczątkowaliśmy nim to, co później krytyka nazwała "czarną serią polskiego dokumentu". Nie bardzo się z tą nazwą zgadzam. Powiedziałbym raczej, że był to dokument publicystyczny, interwencyjny, no, ale nazwano to "czarną serią". W ramach tej serii zrealizowaliśmy dwa filmy, wspomniany już "Uwaga, chuligani" i "Dzieci oskarżają". Pierwszy poruszał problem bandytyzmu, był to temat wówczas przemilczany, drugi, zaś problem alkoholizmu. Później odeszliśmy od tego nurtu - przygotowywany następny film o prostytucji pod tytułem "Paragraf 0" zrealizował potem reżyser Borowik - ponieważ zrozumieliśmy, że już niczego nowego w tej formie nie znajdziemy i każdy następny film z tej serii będzie tylko powtórzeniem.

        W sumie nakręciliśmy z Edwardem Skórzewskim dwadzieścia parę filmów dokumentalnych. Z tych dwudziestu kilku filmów na palcach mogę wyliczyć te, które ceniliśmy sobie naprawdę. Są to "Uwaga, chuligani", "Dzieci oskarżają", "Pocztówki z Zakopanego", "Karuzela łowicka", "Pamiątka z Kalwarii" - nasze najlepsze, jak sądzę, dzieło, Typy na dziś oraz "Dwa oblicza Boga".


        Potem przyszedł czas na fabułę...

        Po 9 latach pracy w dokumencie zadebiutowaliśmy filmem fabularnym, do którego sami sobie napisaliśmy scenariusz. Film nosił tytuł "Gangsterzy i filantropi".


        Obraz ten cieszył się w Polsce zasłużonym powodzeniem...

        I nie tylko w Polsce. Film składał się z dwóch nowel, a miały być trzy. Trzeciej nie przepuściła cenzura. Kolejnym naszym filmem fabularnym był film na podstawie powieści Józefa Hena pt. Toast. Nosił on tytuł "Prawo i pięść". Był to taki polski western, który my nazwaliśmy "easternem". Wspaniałą muzykę do tego filmu napisał Krzysztof Komeda, a piękną balladę Agnieszki Osieckiej Ze świata czterech stron śpiewał Edmund Fetting. Stała się ona przebojem. Następnie powstał film "Trzy kroki po ziemi". Była to próba nawiązania do tzw. kina faktu. Później już sam zrobiłem dokument "Jarmark cudów", a po nim fabularny film dla TVP o młodzieży z prominenckich domów pt. "Ojciec".


        Potem była już Trylogia?

        Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku Jerzy Lutowski napisał scenariusz do serialu telewizyjnego na podstawie trzeciej części Trylogii Henryka Sienkiewicza pt. "Pan Wołodyjowski". Wiedząc, że mam "szmergla" na punkcie Trylogii, zaproponował mi jego realizację. Lecz mnie bardziej interesowało kino. Postawiłem warunek - najpierw film, a potem serial. I w ten oto sposób powstał kinowy obraz "Pan Wołodyjowski", którego realizacja przypadła na słynny 1968 roku.


        Był to trudny czas dla reżysera narodowości żydowskiej. W polskim filmie, tak jak i w innych działach życia gospodarczego, politycznego, kulturalnego, społecznego, zaczęły się antyżydowskie czystki. O polskim filmie mówiono i pisano w różnego rodzaju "patriotycznych" piśmidłach, że jest "zażydzony", a tzw. poważne gazety pisały, że jest on "oazą syjonistycznych elementów". Jak panu się wiodło w ten trudny dla Żydów w Polsce czas?

Tak, to były ciężkie chwile. Z powodu prześladowań w 1968 roku wyjechał z Polski Aleksander Ford. Opuścił Polskę również, po zakończeniu zdjęę do "Pana Wołodyjowskiego", wybitny operator filmowy Jerzy Lipman. Wyjechał też wtedy Władysław Forbert, a także Helena Lemańska - szefowa Polskiej Kroniki Filmowej. Wyjechało również kilku szefów ówczesnych zespołów filmowych. W mocną niełaskę popadł Jerzy Bossak i musiał szukać pracy za granicą. Profesor Jerzy Toeplitz wyjechał do Australii, gdzie stworzył nowoczesną szkołę filmową, której uczniowie odnoszą dzisiaj na świecie liczne sukcesy.

        Do mnie również próbowano się dobrać. W domu odbyła się rewizja. Również w hotelu, gdzie mieszkałem podczas kręcenia filmu, robiono rewizje. Wzywano mnie na niekończące się przesłuchania, podczas których zadawano mi absurdalne pytania. Było to w trakcie najtrudniejszych scen do "Pana Wołodyjowskiego", pod Chęcinami, gdzie kręciliśmy szturm Kamieńca Podolskiego. Posunięto się nawet do próby zorganizowania strajku ekipy filmowej, ale wówczas wyszli oświetlacze z kablami w rękach i zapytali grzecznie: "Kto tutaj chce strajkować?", i to załatwiło sprawę. Jeden z moich drugich reżyserów, jego żona i jeszcze kilka innych osób próbowali poddać się tej prowokacji, na szczęście bez powodzenia.

        A mnie przesłuchiwano i przesłuchiwano, czasami do 3 lub 4 rano, a później musiałem iść na zdjęcia. Aż któregoś dnia nie wytrzymałem i powiedziałem: "Chcecie, żebym wyjechał?" W oczach przesłuchującego mnie bezpieczniaka zobaczyłem odpowiedź na to pytanie: "Wreszcie ten idiota zrozumiał, o co nam chodzi!" Powiedziałem więc: "Bardzo dobrze. Moja żona jest obywatelką ZSRR, ja kończyłem studia filmowe w Moskwie, wyjadę do ZSRR". To było ostatnie przesłuchanie!

Wracając jeszcze do tej rewizji, jaką przeprowadzono u mnie w domu, to przypominam sobie, że znaleziono podczas niej maszynopis książki brata Józka Prutkowskiego. Była to książka o przeżyciach Żyda w czasie okupacji hitlerowskiej w Polsce. Książka ta została uznana za antypolską. Była to, słaba książka, która mnie, mówiąc szczerze, nie zainteresowała. Przeczytałem i nie oddałem, ot, leżała. A szukano u mnie drukarni ulotek, lecz ja właśnie robiłem "Pana Wołodyjowskiego" i nie miałem zupełnie głowy ani też czasu, żeby te ulotki drukować.

        Byłem tym wszystkim jednak tak zmęczony, że zrezygnowałem z realizacji równoległego z filmem serialu pt. "Przygody pana Michała". Serial zrealizował Paweł Komorowski. I chociaż grali w nim prawie wszyscy moi aktorzy, w kostiumach z mojego filmu i w moich dekoracjach, z użyciem moich scen batalistycznych, to nazwisko moje w tym serialu nie zaistniało.


        Po "Panu Wołodyjowskim" przyszedł czas na "Potop"...

        "Potop" zarezerwował dla siebie Aleksander Ford. Jednak po jego wyjeździe z Polski i po sukcesie kinowym "Pana Wołodyjowskiego" nakręcenie "Potopu" powierzono mnie. Autorami scenariusza byli: pierwszej części, niecałej zresztą, bo wyjechał za granicę - Wojciech Żukrowski, a trzy części opracowałem wspólnie ze znakomitym historykiem Adamem Kerstenem, który specjalizował się w historii Polski XVII wieku.


        Po nakręceniu "Potopu" zyskał pan sławę generała filmu polskiego. Reżysera, który potrafi jak nikt do tej pory, w sposób wręcz doskonały dowodzię na planie filmowym tysiącami statystów i setkami pojazdów konnych...

        Nazywano mnie generałem, nazywano hetmanem, hetmanem wielkim koronnym itp. Po nominacji "Potopu" do Oscara (przegraliśmy z "Amarkordem" Felliniego, to nie wstyd!) dostałem propozycję pracy w Hollywood. Wtedy to mieliśmy z moją nieżyjącą już żoną Walentyną przegadaną w Nowym Jorku całą noc, podczas której zastanawialiśmy, się, co robię? Zostaę, czy nie zostaę? W owych czasach pozostanie w USA oznaczało, że nigdy już nie zobaczylibyśmy Polski, nigdy nie zobaczyłbym rodziców. Nie przewidywaliśmy upadku komunizmu. Pomimo tej bardzo kuszącej propozycji podjęliśmy decyzję powrotu.


        Nie żałował pan nigdy tej decyzji?

        Nie - chociaż tak! Był taki okres, kiedy żałowałem, gdy przez 11 lat chodziłem z wyciągniętą ręką, żebrząc o pieniądze na realizację "Ogniem i mieczem". Gdyby nie Walentyna, która nigdy nie pozwoliła mi zwątpię, i Jerzy Michaluk, który związał swój los z moim i walczył o pieniądze jak lew, może bym się poddał. Prawdę mówiąc pierwszą propozycję pracy na Zachodzie dostałem tuż po "Panu Wołodyjowskim" z Cinecittş, z Włoch. Pochodzący z Polski producent filmowy o nazwisku Frid, który zakupił prawo do rozpowszechniania we Włoszech" Pana Wołodyjowskiego", zaproponował mi nakręcenie albo "Kuriera Carskiego" według Juliusza Verne'a, albo "Córkę kapitana" według Puszkina. Gdy mi podsunął kontrakt, na owe czasy po prostu oszałamiający, a ja powiedziałem - nie!, to on go o 50 procent podwyższył, a gdy ja znowu powiedziałem nie!, wziął mnie dwoma palcami za policzek i powiedział: "Chłopcze, czego ty chcesz?" A na to ja odpowiedziałem: "Chcę zrobię Potop". On wzruszył ramionami.


        Przez 11 lat zbierał pan pieniądze na "Ogniem i mieczem", znosił różne upokorzenia...

        Chwila! Zacznijmy od tego, że najpierw "Ogniem i mieczem" było zupełnie nie do ugryzienia ze względów cenzuralnych. Wreszcie, w okresie likwidowania tzw. białych plam w stosunkach między Polską a ZSRR ówczesny minister kultury i sztuki Aleksander Krawczuk postawił na forum obradującej w Warszawie komisji ds. białych plam problem nakręcenia filmu według powieści Sienkiewicza "Ogniem i mieczem". I przeforsował go. Dał też na ten cel specjalną dotację. Stworzyliśmy z Jurkiem Michalukiem Studio "Lauda" i zaczęliśmy przygotowania do produkcji filmu. Ale po zmianie ustrojowej następna pani minister kultury i sztuki, notabene reżyser, Izabella Cywińska, cofnęła dotację. Wtedy zaczęło się te 11 lat zbierania pieniędzy. Pierwszy zaryzykował Okocim. Po nim znalazł się bank skłonny zaryzykować. Był to Kredyt Bank, a właściwie prezes tego banku pan Stanisław Pacuk.


        Miał facet nosa do interesów...

        Zwracaliśmy się również do prywatnych producentów. I tak na przykład Lew Rywin, gdy mu proponowaliśmy nasz projekt, nie uwierzył w jego powodzenie. Potem zadałem mu pytanie: "No, co Lowka, miałeś katar?" Na co on odpowiedział: "Nie rozumiem". Na to ja: "Jak to nie rozumiesz? Jeżeli twój żydowski nos nie wyczuł w moim filmie interesu, to musiałeś mieć katar!"


        Wielka patriotyczna literatura polska jest podstawą pańskiej twórczości filmowej. A czy nie myślał pan o sięgnięciu do innego działu literatury, też w jakimś sensie polskiej, lub może raczej literatury o Polsce? Na przykład powieści lub nowel Isaaca Bashevisa Singera?

        Myślałem bardzo poważnie o Isaacu Bashevisie Singerze. Ale, po pierwsze, za prawa autorskie trzeba było wtedy zapłacię bardzo duże pieniądze, a po drugie, i to jest ważniejsze, trzeba ten temat czuć. Były próby, zrobiono przecież "Sztukmistrza z Lublina", ale było to raczej nieudane przedsięwzięcie. Jeśli miałbym zaadaptować na duży ekran jakieś dzieło pisarza jidysz, Singera lub kogoś innego, musiałbym wgryzać się w tę kulturę, w ten odległy mi świat, od samego początku. Brakuje mi tej odwagi, pomimo, że moi dziadkowie ze strony mamy byli religijni i wywodzili się z dynastii rabinów żółkiewskich. Ja jednak zostałem wychowany w domu całkowicie świeckim, w kulturze polskiej.


        Wychodzą teraz na światło dzienne sprawy dla nas, Żydów, ale przede wszystkim dla Polaków, bardzo bolesne, takie jak na przykład sprawa mordu w Jedwabnem. Ta nazwa stała się słowem-wytrychem, hasłem, które pokazuje problem stosunków polsko-żydowskich na przestrzeni XX wieku. Jeżeli pan nie zechce się na ten temat wypowiadać, zrozumiem i nie będę go drążył. Lecz nie ukrywam, że interesuje mnie bardzo pańskie zdanie na ten temat.

        Nie, dlaczego, trzeba o tym mówię! Są to sprawy bardzo bolesne i tragiczne, lecz proszę pamiętać o tym, że w każdym, ale to w każdym kraju i społeczeństwie jest jakaś grupa fanatyków i szumowin, zwyczajnych - nazwijmy to po imieniu - bandytów. Jeżeli dzisiaj sięgnęlibyśmy do tego, jak zachowały się w czasie II wojny światowej władze Vichy, czyli ludzie wykształceni, na pewnym poziomie, wychowani w wysmakowanej kulturze galijskiej, w tradycji rewolucji francuskiej itd., którzy z własnej, nieprzymuszonej woli wydawali Żydów, w tym również dzieci, w ręce niemieckich oprawców na pewną śmierć, przy czym zdawali sobie sprawę z tego, co z tymi ludźmi się stanie, jak zachowali się bankierzy szwajcarscy, jak zachowywali się ludzie w bardzo wielu okupowanych krajach Europy, to dojdziemy do wniosku, że Polska nie była pod tym względem wyjątkiem, nie była niczym nadzwyczajnym. To samo działo się na Litwie, Łotwie, w Estonii, na Białorusi i Ukrainie.

        Jan Karski z narażeniem życia dostarczył na Zachód dowody o zbrodni ludobójstwa dokonywanej na narodzie żydowskim w okupowanej Polsce. Rozmawiał z Churchillem, Rooseveltem, z przewodniczącym Sądu Najwyższego USA, z bardzo wpływowymi osobistościami narodowości żydowskiej. Zachód nie zareagował. W proteście na to milczenie świata popełnił samobójstwo w Londynie Szmul Zygielbojm, poseł na Sejm II RP. Świat milczał.


        Ale czy nie budzi pana sprzeciwu rzecz inna? No więc stało się, nie ma takiego społeczeństwa w podbitej przez Niemców Europie - oprócz Bułgarii i może Danii - gdzie nie dochodziłoby do ludobójstwa w stosunku do Żydów. Jednak 60 lat po wojnie reakcja dużej części społeczeństwa, kleru katolickiego, wielu polityków czy też historyków musi budzię sprzeciw, a nawet obrzydzenie. Ucieczka od odpowiedzialności, niechęć do samooceny, zupełny brak skruchy.

        Kler to zarówno prałat Jankowski, ojciec Rydzyk, ale również wspaniały ksiądz Tischner, ojciec Stanisław Musiał i ksiądz Michał Czajkowski. Zresztą - zdaniem wojujących antysemitów - co najmniej połowa polskiego Episkopatu to Żydzi. O społeczeństwie już mówiłem, co zaś się tyczy polityków, to warto zauważyć, że brak u wielu z nich samokrytycyzmu i zwykłej odpowiedzialności w ich wypowiedziach publicznych nie dotyczy tylko i wyłącznie Żydów. Niech mi pan powie, jak można ocenię pozbawione kompletnie jakiejkolwiek odpowiedzialności wypowiedzi pod adresem Rosji? Co jakiś czas mamy z tym do czynienia. Z kampanii prezydenckiej wyciągnąłem wniosek, że należy jak najszybciej podnieść próg minimum głosów, aby wyeliminować z udziału w niej wszelkiego rodzaju oszołomów w rodzaju pana Bubla i jemu podobnych. Zdobyli raptem coś około jednej czwartej procent głosów, ale już sam fakt uczestnictwa w wyborach umożliwił im propagowanie na antenie radia i ekranie TV swoich absolutnie przestępczych wystąpień, bzdurnych, kretyńskich myśli i poglądów. Zawarte tam oszczerstwa nie dotyczyły tylko Żydów. Było też o Niemcach wykupujących ziemię.


        Rzeczywiście, coś w tym jest, że każdy człowiek mający postępowe poglądy, człowiek prospołeczny, otwarty na świat i ludzi - "musi być Żydem"!?

Jeśli już o tym mówimy, to powiem, że osobiście nie znoszę, wręcz nienawidzę wszelkiej ekstremy! Ta ekstrema jest wynikiem fanatyzmu. A każdy fanatyzm jest niebezpieczny, jest początkiem zbrodni. Zależy to od liczby fanatyków, w społeczeństwie. Dzisiaj najwięcej jest ich w islamie, ale może tylko dlatego, że islam ma największą rzeszę wyznawców. Są fanatycy w judaizmie, a także w wyznaniach chrześcijańskich. I zawsze są niebezpieczni.


        Ale zgodzi się pan ze mną, że w gruncie rzeczy antysemityzm to zjawisko wyjątkowo niebezpieczne. Na przestrzeni minionego tysiąclecia antyjudaizm, a później od końca XIX wieku antysemityzm, pochłonęły miliony niewinnych istnień ludzkich. Casus Polski pokazuje, że może istnieć również antysemityzm w gruncie rzeczy bez Żydów...

        To prawda. Niestety, tak jest!


        Gdyby zadano panu pytanie, kim pan jest, za kogo się pan uważa, kim się pan czuje, to co by pan odpowiedział?

Odpowiedziałbym, że jestem niewątpliwie polskim artystą, polskim reżyserem filmowym wychowanym w kulturze i tradycji polskiej, a także w historii polskiej. Ale też, jak powiedział mądry angielski filozof Isaiah Berlin: "...nie można przestać być Żydem". Mnie bycie Polakiem, bycie polskim artystą nie przeszkadza być równocześnie Żydem.


        Co pan sądzi o sejmowej debacie na temat "dziękczynienia" dla WIN-u? Czy nie wzbudziła w panu sprzeciwu?

I tak, i nie! Każda partyzantka, na pewnym etapie że tak powiem, bandycieje. Jaka by ona była - lewa czy prawa. Człowiek walczący i ukrywający się w lesie żyje jak zwierzę, przestaje być człowiekiem i zaczyna dziczeć. Idea była piękna, gorzej z jej realizacją. Dla mnie, na przykład, nazwa NSZ kojarzy się w zdecydowanie negatywny sposób, co wcale nie znaczy, że w tej organizacji nie było ludzi ideowych i prawych, którzy tam poszli, żeby realizować szlachetne cele. Nie wiedzieli tylko, czym to się skończy. Znam sytuację kozaków, czy też tych ludzi, jacy ramię w ramię z armią niemiecką walczyli z komunizmem, który zniszczył ich i ich rodzin egzystencję. Walczyli, bo nie mieli innego sojusznika. I tak jedni okazali się straszliwymi bandytami, między innymi w powstaniu warszawskim, inni znowu nie mieli z tym nic wspólnego. Wszystkich ich, nawet tych, którzy nie mieli nigdy obywatelstwa sowieckiego, Anglicy i Amerykanie wydali w ręce Stalina. Los tych, którzy wcześniej nie popełnili samobójstwa, był straszny. Niewielu w każdym razie przeżyło. Nie ma uczciwej polityki...


        Zostawmy te przykre tematy. Niech pan, panie Jurku, powie coś od siebie.

        No cóż, zmienię temat, ale pozostanę w atmosferze rozmowy. Gdy zdarzy mi się znaleźć zupełnie przypadkowo w towarzystwie ludzi, którzy mówią o sobie: "My, Polacy", "czystość rasy" itp., itd., lub z upodobaniem uprawiają narodowo--patriotyczny bełkot, mówię im wtedy: pozwólcie, że opowiem wam dowcip. "Przychodzi Żyd do rebego i mówi: rebe jest źle! - Co jest źle! - pyta rebe. - Pan hrabia żyje z moją Sarą. - To źle - mówi rebe. - Ale jest i dobrze - powiada Żyd. - Co jest dobrze - pyta rebe. - Ja żyję z panią hrabiną. - No, to jest dobrze - powiada rebe. - Jakie dobrze, rebe - mówi Żyd. - Ja im robię same hrabie, a on robi mi same Żydy!" I muszę panu powiedzieć, że to daje im dużo do myślenia.


        Panie Jerzy, ostatnie już pytanie. Jakie ma pan plany twórcze na najbliższą przyszłość? Czy coś pojawiło się na horyzoncie?

        W tej chwili razem z wybitnym pisarzem Józefem Henem piszemy scenariusz na podstawie wybranych wątków ze Starej baśni Kraszewskiego, pewnych legend z wplecionymi w to wątkami Makbeta. Będzie to coś w rodzaju Popiela-Makbeta u zarania państwowości polskiej, gdy cała otaczająca ludzi przyroda funkcjonuje za sprawą bóstw, od boginek leśnych począwszy, poprzez topielice, wilkołaki, do bóstw takich jak Światowid. A więc człowiek w tej dla niego nieodgadniętej, niezrozumiałej, przerażającej przyrodzie. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie.


        W przyszłości chciałbym zrobię jeszcze film o swojej Syberii, o Syberii widzianej oczyma dziecka. Zawsze byłem bardzo silny fizycznie. Jak biłem, to biłem bardzo mocno, a jednocześnie bardzo dobrze się uczyłem. W każdej nowej szkole, a zmieniałem je często, na wielkiej przerwie rzucała się na mnie, na nowego, cała moja syberyjska klasa, to ja często już na czwarty dzień byłem starostą klasy. Bo jeśli ktoś potrafił się bię, to miał autorytet, a jak się jeszcze przy tym dobrze uczył, to wykraczało to poza konwencję. Zawsze było albo-albo. Nie byłem Żydem z inteligenckiej rodziny z Leningradu, dobrze się uczącym, ale na którym jeżdżono wierzchem. Byłem po prostu bardzo silny.


        Wywodzę się z rodziny genetycznie długowiecznej. Matce do 100 lat zabrakło czterech miesięcy, ojciec dostał pierwszego zawału, oskarżony o "syjonizm" i usunięty z wojska przez generała "gazrurkę" Witaszewskiego, a zmarł po siódmym zawale w wieku 82 lat. Pracował aktywnie do 79 roku życia, zawsze twierdząc, że nie wolno "dać się zwariować". W Nowym Jorku spotkałem najmłodszego brata mojego dziadka, który miał wówczas 94 lata. Kuzyn mojego ojca w Kalifornii zmarł parę dni temu w wieku 97 lat.

        Ma pan więc długowieczność w genach...

        Pamiętam, kiedyś dostałem mocnego krwotoku z nosa - byłem wówczas kierownikiem artystycznym produkcji NRF-owsko-ukraińskiego filmu pt. "Trudno być Bogiem", kręconego na terenie Ukraińskiej SSR, koło Kijowa. Zawieziono mnie do kliniki w Kijowie, gdzie ratował mnie pewien profesor medycyny (stwierdził u mnie początki nadciśnienia). Nie zadając żadnych pytań, podczas badania, powiedział: "No cóż, genetycznie pochodzi pan z bardzo długowiecznej rodziny, ale trybem swojego życia robi pan wszystko, żeby tę szansę długowieczności zniwelować". Mogłem tylko odpowiedzieć: "Tak jest, panie profesorze".


        Ale wygląda pan rzeczywiście świetnie! Życzę panu zdrowia i co najmniej kilku takich artystycznych i kasowych sukcesów, jakie stały się pana udziałem w ciągu minionych lat. Serdecznie dziękuję za interesującą rozmowę.





 (C) Midrasz 1998 - 2001. Wszelkie prawa zastrzeżone.