rzecz o polityce, gospodarce i życiu naszym codziennym
 Oceń wpis
   

Zapewne większość ludzi nie ma emocjonalnego podejścia do tematu, w jakim wieku dzieci powinny rozpocząć edukację szkolną. Z pewnością jednak obojętne podejście nie dotyczy rodziców dzieci urodzonych w rocznikach 2007 i 2008. Nie dotyczy też tych, którym choć troszkę zależy na tym, aby zmiany w naszym - skądinąd fajnym - zakątku ziemi, przeprowadzane były z jako taką starannością.

Z tymi właśnie osobami chcę się podzielić osobistymi doświadczeniami. Dla porządku muszę zaznaczyć, że to właśnie OSOBISTE spostrzeżenia, które nie są związane z moim zawodem. Proszę tego nie czytać, jako wynurzenia zastępcy redaktora naczelnego portalu Money.pl, nie traktować jako jakiejś dziennikarskiej prowokacji, tylko po prostu są to wynurzenia rodzica.

Po co zatem prowokacyjny tytuł ze słowem powszechnie uważanym za obelżywe? Nie dla reklamy, nie dla zaciekawienia, tylko naprawdę jestem wkurwiony. Gdybym był zdezorientowany, zagubiony, zniesmaczony, to bym inaczej nazwał swoje emocje. Tymczasem używam słów adekwatnych do stanu, w jakim się znajduję.

Od początku: nie chcę rozstrzygać dylematu, w jakim wieku dzieci powinny pójść do szkoły. Nie dysponuję odpowiednim aparatem poznawczym, jak profesorowie, doktorzy i inni mądrzy ludzie, aby z nimi dyskutować. Skoro oni są podzieleni i nie są w stanie dojść do wspólnego wniosku, co jest dobre dla dzieci, to tym bardziej ja nie jestem w stanie rozstrzygnąć tego sporu. Nawet nie chcę próbować. Rzecz jest w czymś innym.

Mianowicie w tym, na jakie dylematy reforma szkolnictwa skazała rodziców. Gdy mój starszy syn chodził do żłobka, do I czy II grupy przedszkolnej, wydawało mi się, że nie ma to tak dużego znaczenia, czy pójdzie do szkoły rok wcześniej, czy w wieku 7 lat. Jest z rocznika 2007, więc jako ostatni ma możliwość wyboru. I wszystko fajnie, powinienem się cieszyć, że jeszcze mogę mieć na to wpływ.

Na tym wyborze właśnie polega przekleństwo. Jaki wybór daje mi państwo, skoro jednocześnie wszystkie mądre osoby przez nie opłacane mówią mi, że jeśli mój sześciolatek zmarnuje się w szkole przez to, że poszedł do niej za wcześnie, będzie to konsekwencja mojej niewłaściwej decyzji. Streszczając ich wywody, to ja będę winny temu, że zamiast się tam uczyć przeżył traumę i koncentrował się na jej przeżywaniu zamiast chłonąć wiedzę.

Ergo, do 2013 roku, to rodzice ponoszą odpowiedzialność za to, że ich dzieci słabo sobie radzą w pierwszych klasach. Ale już od 2014 roku, wszystkie dzieci będą sobie świetnie radzić w szkołach, bo będą miały taki obowiązek. Nie będą miały wyjścia. A jeśli sobie nie poradzą, to nie będzie już wina rodziców.

Nie potrafię tego zrozumieć, że wystarczy wydarcie jednej kartki z kalendarza i wszystko się zmieni. Zmieni się data i nagle wszystkie dzieciaki będą zaradne i bez zastrzeżeń będą się nadawały do 1. klasy. Póki co, to czy takie są, zależy od rodziców - tak twierdzi psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Takiemu psychologowi można ufać o tyle, że nie jest opłacany ani przez szkołę, ani przez przedszkole, czyli nie ma interesu w naganianiu do jednej czy drugiej placówki.

Oczywiście odpuściłbym sobie te rozważania i dla świętego spokoju puścił dzieciaka do szkoły, gdy skończy siedem lat. Problem w tym, że nie mogę iść na łatwiznę. Bowiem mam jeszcze dzieciaka z rocznika 2008 i on będzie musiał iść do szkoły w wieku 6 lat. A jak twierdzi psycholog przedszkolny, wyrządziłbym szkodę starszemu, gdybym dopuścił do tego, aby starszy z młodszym chodzili do jednej klasy.

Wiadomo, że starsze rodzeństwo to skrzywdzeni jedynacy. Jedyną dla nich rekompensatą za to, że w momencie narodzin młodszego rodzeństwa przestali być pępkiem świata jest właśnie to, że są pod pewnymi względami górą: wiedzą więcej, szybciej się uczą pewnych rzeczy, są mentorem dla młodszego. Gdy będą się uczyć w jednej klasie, to wszystkie te przewagi znikną. Będą robić to samo, uczyć się wielu rzeczy tak samo szybko, czyli starszy spadnie z piedestału i zostanie dla młodszego zwykłym rówieśnikiem. A jeśli w dodatku młodszy jest bardziej ekspansywny, to zdominuje starszego. To ponoć dla psychiki starszego bardzo niekorzystne.

Wychodzi z tego, że mogę starszego syna skrzywdzić na dwa sposoby: jeśli wyślę go do szkoły szybciej, może być w niej zagubiony i sobie nie radzić. Jeśli wyśle go później, będzie skrzywdzony do końca życia przez zrównanie go w dół z młodszym bratem. Ciekawy mam wybór, prawda?

Gdyby ktoś miał wrażenie, że wątpliwości rozwiewa wizyta w szkole, to grubo się myli. Podczas dni otwartych w jednej z podstawówek wielokrotnie usłyszałem, że niech starszy przychodzi od września do szkoły, ale do… zerówki. - "6-letnie dziecko do 1. klasy? Po co?" - pytało grono nauczycielskie. - "Dlaczego to tak przyspieszać, skoro macie jeszcze wybór."

Zapewne powinienem winić siebie, bo w końcu jestem współwinny temu, że między moimi dziećmi jest tylko rok różnicy. Dokładnie 22 miesiące, czyli prawie dwa lata, jednak rocznikowo tylko rok. Gdyby mój drugi syn urodził się 63 dni później, nie miałbym tak wielu rozterek. Byłby z rocznika 2009 i nie ważne, jaką decyzję podjąłbym ze starszym, i tak nie trafiliby do jednej klasy. Ale kto kiedykolwiek robił dzieci wie, że nie da się wszystkiego aż tak precyzyjnie zaplanować.

W tej reformie intryguje mnie również to, że o tym, czy mój 6,5-letni starszy syn (tyle będzie miał we wrześniu tego roku) nadaje się do 1. klasy, zależy od mojej decyzji popartej bądź zakwestionowanej przez przedszkolnego psychologa. Ale gdy nadejdzie wrzesień 2014 roku, to moje drugie, 5,5-letnie wtedy dziecko, będzie obowiązkowo nadawało się do 1. klasy. I to niezależnie od mojej decyzji i od rekomendacji psychologa.

Teraz 6,5 latek może się nie nadawać, ale za rok 5,5-latek będzie idealnym kandydatem na pierwszoklasistę! Jaka w tym logika pytam premiera Tuska i minister Szumilas?

Mój młodszy, z końcówki listopada, będzie chodził do klasy z dziećmi niemal o dwa lata starszymi od siebie i OBOWIĄZKOWO sobie poradzi. A starszy, ze stycznia, ma prawo sobie nie radzić, a jak sobie nie poradzi, to będą winni rodzice, którzy go za wcześnie posłali, choć przedstawiciele systemu edukacji im to odradzali.

Nie rozstrzygając, czy to jest dobra reforma, czy nie, nie jestem w stanie sposobu jej wprowadzania określić inaczej, jako wkurwiający. Kolejny raz przepraszam za ostre słowo, ale jak to inaczej nazwać?

 
 Oceń wpis
   

Nie byłem pewien, czy ja, nędzny robaczek, powinienem polemizować z Celebrytą-Filozofem, ale jednak się pokuszę. Tym bardziej, że szanowny Filozof żyje z tego samego co ja, czyli z praw autorskich. Nie chcę brnąć w szczegóły umowy handlowej ACTA, w które też nie brnie Jacek Żakowski, obecnie guru polskiego internetu, ale chcę się zmierzyć z jego argumentami (z którymi zapoznasz się tutaj).

I wcale nie chodzi o polemikę Żakowskiego z Donaldem Tuskiem (o której przeczytasz tu). Z przykrością muszę przyznać, że premier ma sporo racji. Z czego żyłby Jacek Żakowski, gdyby nie własność intelektualna?

Czy gazety płaciłyby mu za teksty, gdyby chwilę po publikacji kradłyby je serwisy lepiej spozycjonowane w góglu i czytelnicy właśnie tam (a nie w Polityce, nie na polityka.pl, nie w Gazecie Wyborczej ani na gazeta.pl czy wyborcza.pl) je czytali?

Przeciwnik ochrony własnych tekstów mógłby popaść w tarapaty, gdyby okazało się, że wydawcom nie opłaca się płacić za jego twórczość, skoro inni mają ją za darmo i dobrze na tym zarabiają nie ponosząc żadnych (domyślam się, że wcale nie małych) kosztów.

Oczywiście to tylko teoretyczne rozważania, bo ACTA niczego nie zmienia w unijnym i polskim prawie i nawet prawnicy ZAiKS-u przyznają, że polskim twórcom w wyniku podpisania tej umowy handlowej nie przybędzie ani grosza. Tak więc redaktor Żakowski, ja, Doda i informatycy będą się mieli tak samo dobrze (lub źle) jak teraz niezależnie od tego, czy ACTA zostanie podpisana, czy nie.

Bardzo jednak rozbawiły mnie argumenty Żakowskiego. Zacytuję fragment (korzystam z prawa cytatu, więc nie łamię obowiązującego prawa ani umowy ACTA):

Zwolennicy ACTA powołują się na prawa twórców do wynagrodzenia, bez którego twórczości podobno nie będzie, jak finansować. Ale ludzkość sporo dzieł stworzyła, nim kilkadziesiąt lat temu wymyślono "własność intelektualną". Chopin, Beethoven, Chaplin, Beatlesi, Picasso, małżeństwo Curie tworzyli przed finansjalizacją. Ludzie płacili za koncert, nuty, książki, obrazy, odkrycia. Potem mogły one krążyć, być reprodukowane i udostępniane swobodnie. Dopóki między twórcą a odbiorcą nie było korporacji, której jedynym celem jest wynik finansowy. Przypominam, że więcej tutaj.

Wielcy twórcy w epoce, gdy nie istniało pojęcie własności intelektualnej, pochodzili z majętnych rodzin i tantiema - nawet gdyby istniały - nie miałyby wpływu na ich status materialny lub mieli mecenasów: książąt, hrabiów, królów, cesarzy. Pozostali żyli w nędzy.

Pytanie, czy w ogóle powrót do tamtych czasów jest możliwy? Żeby dziś w Polsce książę miał pieniądze na finansowanie artystów, to chłop musi oddać mu ziemię i odrabiać pańszczyznę. Do takiego absurdu prowadzi rozumowanie Jacka Żakowskiego.

Kolejne pytanie, czy twórcy mają żyć w nędzy i tworzyć tylko dla idei, czy tworzyć mogą tylko bogaci z domu? A może mecenasów ma zastąpić państwo? Powinien powstać komitet przy ministerstwie kultury opiniujący, których twórców ma finansować? Dodę czy Annę Marię Jopek? Niech nikt nie domaga się pieniędzy za swoją twórczość, bo ci zatwierdzeni przez specjalistów artyści i tak dostana pensje od państwa - znając poglądy Jacka Żakowskiego, to taki model mógłby mu się spodobać.

Przyczepiłem się jednego akapitu tekstu redaktora Żakowskiego, bo jest on najbardziej absurdalny. Szczególnie bawi wymienienie Beatlesów. Troszkę brakuje wyjaśnienia, dlaczego autor uważa, że są oni z epoki przed finansjalizacją twórczości. Niby dzięki sprzedaży nut i biletów John Lennon znalazł się - według Forbesa - w pierwszej piątce najlepiej zarabiających nieżyjących artystów (z kwotą 17 mln dolarów)? Dlaczego mp3 zespołu The Beatles można KUPOWAĆ na iTunes, skoro ten zespół zarabia tylko na sprzedaży nut?

Lubię czytać ludzi, którzy mają opinie odmienne od moich - bo po co czytać to, co się wie i z czym się zgadza - ale cenię sobie też rzetelną argumentację. Jej brak skłonił mnie do polemiki z guru internautów. Także to, że mam przeczucie graniczące z pewnością, że Jacek Żakowski umowy handlowej ACTA nie przeczytał. Stanowisko Jacka Żakowskiego można również próbować wyjaśnić tym, że na prawach autorskich zarobił już tyle, że teraz są mu one obojętne. Stać go na to, aby pisać za darmo. Mam nadzieję, że przynajmniej za wspomniany tekst nie pobrał honorarium.

 
 Oceń wpis
   

Bez ogródek powiedział dziś Donald Tusk, że przywódcy krajów ze strefy euro nic nie robią, choć ta się rozpada, a swoją bezczynność maskują serią licznych spotkań, z których nic nie wynika. Mocne. Niby wszyscy to wiedzą, ale inna jest waga, gdy mówi to publicznie premier szefom rządów innych krajów.

Z przemówienia wynikało, że skoro wielcy Europy nic nie robią, to Polska wraz z innymi drobnymi tego świata ich zmobilizują.

- Postulujemy między innymi szybką zmianę traktatu. Mówiąc po ludzku, Polska, tak jak i inne kraje, nie będąc wewnątrz strefy euro, chce na mocy zmian traktatowych uczestniczyć we wszystkich spotkaniach, na których będzie się zarządzać strefą euro - mówił premier.

Przemówienia Tuska nie można nazwać przełomowym, ale wreszcie zobaczyłem premiera, który mówi zdecydowanie o tym, co chce zdziałać. To dużo, bo oznacza, że ma jakąś wizję. Tego wcześniej brakowało.

Ostatni raz takiego Tuska widziałem 12 października 2007 roku podczas przedwyborczej debaty z Jarosławem Kaczyńskim. Pozwoliłem sobie wtedy komentarz zatytułować: Po dwóch latach Ciamciaramciam wreszcie się pozbierał.

Przypomnę, że określenie ciamciaramciam wprowadził do obiegu Roman Giertych. Bardzo pasowało ono do ówczesnej postawy Donalda Tuska.

Trzy dni później było jeszcze lepiej. Płomienne przemówienie na koniec debaty z Aleksandrem Kwaśniewskim było majstersztykiem. Dla przypomnienia polecam: Donald King: I Have a Dream.

Niestety okazałem się prorokiem, bo napisałem wtedy, że pewnie jeszcze nie raz będę żałował, że tyle ciepłych słów napisałem o Tusku. Oczywiście żałowałem, nie raz. Bo na cztery lata powrócił Ciamciaramciam.

Ale nowa kadencja dała Tuskowi kopa: czuje, że musi wreszcie zacząć działać. Różnicę widać już było w expose - konkretne, bez optymizmu, na który pokrycia nie ma, poświęcone w dużej mierze gospodarce i niezbędnym reformom. Zupełnie inne niż 3,5-godzinna tyrada sprzed czterech lat.

Teraz pozostaje obserwować i czekać. Czy drugie przebudzenie Tuska jest chwilowe, czy może średni premier przepotwarza się właśnie w męża stanu, który zamierza coś zrobić nawet wbrew sondażowym słupkom?

Czy znów będę żałował tego, co napisałem?

 
 Oceń wpis
   

Miało być kryzysowo, konkretnie z zapowiedziami wielu przykrych reform. I udało się! Będzie gorzej, czyli będzie lepiej dla budżetu i gospodarki.

Niektóre zmiany brzmią jednak sensowne, mimo że polegają na zabieraniu podatnikom pieniędzy. Szczególnie te, dotyczące polityki prorodzinnej. Donald Tusk zapowiada zabranie becikowego dobrze zarabiającym oraz takie zmiany w uldze prorodzinnej:

  • rodzice jednego dziecka nie zostaną pozbawieni ulgi, jeśli ich dochody mieszczą się w I progu podatkowym. Pozostali stracą;
  • rodzice dwojga dzieci: bez zmian, ci z II progu odliczą tylko za jedno dziecko;
  • trójka dzieci: za trzecie i kolejne dzieci wyższa ulga.

Sprawa dla mnie jest jasna - rodziny, które zarabiają na tyle dużo, że stać ich bez wyrzeczeń na utrzymanie jednego dziecka, nie maja ulgi. Nowy system premiuje posiadania więcej niż jednego dziecka. Natomiast nie motywuje biednych do produkcji kolejnych, bo jak ktoś mało zarabia, to nie pomniejszy podatku, bo ulga za trzecie dziecko spowoduje, że nie będzie płacił podatku PIT wcale.

O becikowym nie warto pisać, warto jednak o bardziej drastycznych zmianach. Kobiety i mężczyźni pracować będą do 67. roku życia. W zamian świadczenia będą wyższe. Biorąc pod uwagę, że mężczyźni średnio żyją około 70 lat a kobiety 80, to szczególnie płeć mniej ponętna będzie musiała intensywnie cieszyć się życiem wesołego staruszka, aby zdążyć się nacieszyć.

Paniom - mimo o siedem lat dłużej pracy - zostanie trochę więcej czasu na popijanie leków tropikalnymi sokami w cieniu palm.

Korzyści dla systemu emerytalnego są niewątpliwe. Dla ludu pracującego… no cóż, mniej wyraziste. Wyobraźnie mam dość bogatą, jednak nie widzę siebie za 30 lat komentującego ze stoickim spokojem posunięć rządu. Bardziej w chodzi w grę jakaś ciepła posada gdzieś na stróżówce.

Ale linia rządu jest generalnie dobra: należy ustalić wiek emerytalny na takim poziomie, aby mieć pewność, że spora część świadczeniobiorców nie dociągnie.

Znacznie mniej kontrowersji budzi zapowiedź likwidacji bądź ograniczenie przywilejów dla mundurowych, górników, zmiany w KRUS (tu zapewne bez radykalnych posunięć). Dawno już to trzeba było zrobić.

Bardziej kontrowersyjne jest podniesienie składki rentowej o 2 punkty procentowe po stronie pracodawców. To podnoszenie pozapłacowych kosztów pracy, czyli zmniejszanie konkurencyjności gospodarki. Składka rentowa powinna być podniesiona po stronie pracowników. To oznaczałoby spadek pensji netto, ale takie uderzenie po kieszeniach miałby większy sens, choć oczywiście na pewno przysporzyłoby sympatyków władzy. Ale jak zabierać, to na całego!

 
 Oceń wpis
   

Komu jeszcze może zabrać minister Rostowski? Pod zajawką tekstu wrzuconą na Facebooka, w którym wymienialiśmy tych, którzy mają więcej niż inni, pan Krzysztof napisał, że zapomnieliśmy wymienić dziennikarzy. Bo przecież mają 50-procentowe koszty uzyskania przychodów, zatem de facto płacą prawie o połowę niższy PIT niż pozostali.

Jest w tym sporo racji. Tzn. pan Krzysztof racji nie ma, że jest to przywilej dziennikarzy - dotyczy to wszystkich, którzy zarabiają na podstawie umowy o dzieło, poza pismakami między innymi naukowców i artystów. Ma natomiast rację twierdząc, że ten - można by rzec - przywilej, może zostać zlikwidowany.

Skoro szef finansów rozpaczliwie szuka pieniędzy, możliwe jest podniesienie składki rentowej (obniżenie pensji netto), to dlaczego nie zlikwidować 50-procentowych kosztów uzyskania przychodów? To cecha charakterystyczna dla umów o dzieło. Pracując na umowę zlecenie, obowiązują 20-procentowe koszty uzyskania przychodu.

O co chodzi? Dziennikarz, któremu za tekst zapłaciła redakcja 100 złotych, dostaje teraz z tej kwoty 91 złotych. Gdyby był rozliczany tak samo, jak pracujący na umowę zlecenie, dostałby 84 złote.

Temat likwidacji 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu jest stary. Pierwsze propozycje takich zmian pamiętam z końcówki ubiegłego wieku. Skoro pojawiają się od tak dawna, to w końcu zostaną wprowadzone. Wcześniej argumentem było to, że ten przywilej jest nadużywany i celem oszukania fiskusa, w niektórych sytuacjach także ZUS-u, zamiast umowy zlecenia jest podpisywana naciągana umowa o dzieło. Teraz argumentem może być po prostu nadchodzący kryzys.

Oczywiście w tym temacie - jako strona zainteresowana - nie mogę być obiektywny. Chcę jednak podkreślić, że sprawa nie jest zero-jedynkowa. Tak samo jak koszty uzyskania przychodu przy umowie zlecenie. Dlaczego tam jest 20, a nie 15 lub 25 procent? Dlaczego w umowach o dzieło jest 50 procent, a nie 40 lub 70? Diabli wiedzą. To zryczałtowane koszty. Ktoś wymyślił, że ma być 20 i 50 i tak jest.

Żeby zarobić 100 złotych, czasem dziennikarz siada i pisze nie ponosząc żadnych kosztów. Innym razem musi pojechać do rozmówcy, wykonać wiele telefonów i żeby napisać tekst musi wydać 60 złotych, aby zarobić 100. Wtedy koszty uzyskania przychodu są wyższe, bo wynoszą 60 procent, a nie ustawowe 50. Taki urok ryczałtu.

Mam to szczęście, że mój pracodawca jest porządny i zatrudnia mnie na normalnym etacie, bez żadnych sztuczek. Jednak likwidacja wyższych kosztów uzyskania przychodów uderzy w rzeszę dziennikarzy, którzy mają etat w wysokości minimalnej pensji, a resztę wynagrodzenia pobierają jako wierszówkę. Z reguły wierszówki te są nędzne, więc dla nich ma to duże znaczenie, ile z tego trafia do nich na rękę.

Ale ci nie są jeszcze w najgorszej sytuacji. Najgorzej mają bowiem ci, którzy pracują tylko na umowie o dzieło. Nie mają etatu, nie mają opłacanego ZUS-u ani składek na NFZ. Nie płacą tego sami, bo zarabiając 2 tysiące trudno jeszcze wysupłać blisko 900 złotych na ubezpieczenia. To rzesza ludzi poza systemem, którzy w przypadku poważniejszej choroby są skończeni finansowo.

Oczywiście nie odeprę argumentu, że nikt im nie kazał wybierać takiego zawodu. Ale z drugiej strony może lepiej, że jednak coś robią zamiast siedzieć na zasiłku.

Chciałbym uniknąć biadolenia, za to bardzo podkreślić, że rzeczywistość nie jest taka prosta: dziennikarze mają lepiej, to im zabierzmy. Bo zabierzemy garstce krezusów, którzy zarabiają kilka razy więcej niż wynosi średnia krajowa, ale przy okazji masie, która ledwo jest w stanie się utrzymać. Rynek pracy w tej branży jest bardzo trudny.

A paradoksalnie, dziennikarze łatwo dają sobie zabierać. Byliśmy zdaje się jedyną grupą zawodową, która nie protestowała, gdy odbierano nam prawo do przechodzenia na wcześniejsze emerytury. Skoro pisze się o tym, że trzeba takie przywileje likwidować, to potem głupio stwierdzić, że tak, zabierać, ale innym, a nie nam.

Mimo to z całą pewnością z zaangażowaniem będziemy relacjonować protesty artystów i naukowców :)

 
 Oceń wpis
   

Za szminkę trzeba zapłacić 500 złotych po to, żeby jej producent miał z tej kwoty 250 złotych na marketing, aby przekonać konsumentki, iż warto za szminkę zapłacić 500 złotych. Bo jak bez skutecznego marketingu za pół tysiąca upchnąć coś, czego wyprodukowanie kosztuje 22 złote?

Nie jest łatwo sprzedać produkt, którego wytworzenie kosztuje niewiele ponad dwadzieścia złotych, za 500. To wymaga wiele zabiegów, a te kosztują. Więc trzeba ponieść duże koszty, żeby drogo sprzedawać. Bez tych kosztów można by sprzedać dużo taniej i zarobek pozostałby bez zmian, ale nie byłoby otoczki luksusu.

Portal Platine.pl opisuje kulisty powstawania produktów z najwyższej półki. Aby drogo sprzedawać tanie produkty trzeba je odpowiednio ometkować i stworzyć otoczkę niezwykłości. Wbrew pozorom nie jest to proste. Stworzenie ekskluzywnej marki od zera jest czasochłonne i kosztowne, a kupienie jej jest tylko kosztowne, za to bardzo. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak tanie w produkcji są luksusowe dobra.

Oczywiście za marką coś stoi. Jak wynika z publikacji Pauliny Pacuły, torebki za sześć tysięcy złotych są naprawdę dobrze zrobione, nawet te szyte w Chinach. Nie zmienia to faktu, że koszt jest powstania to maksymalnie 60 złotych.

Jednak najbardziej zbulwersowały mnie informacje o drogich kremach przeciwzmarszczkowych (choć ich nie stosuję, bo mam to szczęście, że starzeję się jak wino albo jak Sean Connery), które są tak samo skuteczne, albo nawet mniej (sic!) od tych taniej. Płacić dużo więcej za gorszy produkt, to już jest niemoralne, czyli to szczyt marketingowego sukcesu.

Na razie nie z wyboru, ale z przyczyn obiektywnych, nie jestem odbiorcą produktów luksusowych. Jednak gdyby kiedyś przyczyny obiektywne ustały, to po lekturze Platine nie będę ich kupował z wyboru. Wszystko ma swoje granice. Dla mnie. Bo dzięki innym branża dóbr luksusowych będzie się miała wyśmienicie.

 
 Oceń wpis
   

Kolejni buntownicy domagają się dyskusji, demokratyzacji, zmian i tym podobnych fantasmagorii w Prawie i Sprawiedliwości. Po co im to? Dlaczego przez tyle lat rządy silnej ręki im nie przeszkadzały?

Prezes Jarosław Kaczyński był dobry, mimo że władał partią w tym samym stylu co dziś, bo dawał szansę wygranych wyborów. Członkowie partii byli w stanie wiele znieść w zamian za profity płynące ze sprawowania władzy.

Teraz dzięki niemu PiS przyjął opcję wiecznego opozycjonisty. Jedyna szansa na władzę, to wygrana z wynikiem ponad 50 procent. Na to jednak się nie zanosi, a każde inne zwycięstwo nie daje władzy, bo partia straciła wszelką zdolność koalicyjną.

Kurski, Ziobro i inni nie chcą dalej znosić prezesa, bo nie mają w tym już żadnego interesu. Jedynym profitem może być jeszcze dobre miejsce na liście wyborczej. Jednak jeśli ktoś ma ambicje być ministrem, rozdzielać posady zaskarbiając sobie wdzięczność i lojalność partyjnych kolegów, to bycie za wszelką cenę dożywotnim opozycyjnym posłem nie satysfakcjonuje go. Jest pokusa, aby zrobić jakiś manewr. Stąd brak lojalności. Przecież prezes się nie zmienił, zawsze był taki sam.

Pretekst jest dobry, trzeba rozliczyć wyborczy wynik. Wiadomo, jak musi się skończyć takie wyzwanie rzucone prezesowi w twarz. I wcale nie jest to zarzut wobec PiS-u, bo każda partia buntowników wyrzuca. Najmniej jest ich w partii rządzącej, bo zwyczajnie tam jest najmniejsza motywacja do wychylania się. Zbyt dużo można stracić. Ale i w PO się zdarza, a gdy ta stanie się opozycyjna, to może być prawdziwa fala buntów.

Swoją drogą, sprawa z księdzem Bonieckim pokazała, że partie przypominają zakony. Jest reguła i nie można inaczej mówić niż szef, nawet jeśli mówi się mądrzej.

PiS ma poważny problem, bo Jarosław Kaczyński nie jest w stanie doprowadzić partyjnych działaczy do władzy, a z drugiej strony PiS to Jarosław Kaczyński i bez niego ugrupowanie nie może liczyć na przyzwoity wynik w wyborach. Bez Kaczyńskiego nie da się wejść do Sejmu, a z Kaczyńskim nie da się dojść do władzy.

Ciekaw jestem, jaki koncept na przyszłość mają ziobryści? Są zbyt doświadczonymi politykami, aby powtarzać drogę PJN-u, a nie jestem przekonany, czy powtórzą drogę Palikota. Ten konkurował ze słabym SLD, a oni muszą z mocnym PiS-em i niezastąpionym prezesem. Nie mogą tworzyć PiS-bis, ale raczej nową jakość. Ciekawe, czy za cztery lata wyborcy będą pamiętać, kim jest Ziobro i Kurski, a nawet jeśli, to czy wycenią ich inicjatywę na ponad pięć procent.

 
 Oceń wpis
   

MenStream.pl donosi, że ubywa wódki w wódce. To samo donosi pani sklepowa w monopolowym na mojej dzielni. Ostrzegała mnie, że kupując Cytrynówkę płacę tyle samo za mniej procentów. Była oburzona, bo choć wódki w wódce jest mniej, to w hurtowni musi za nią płacić tyle samo, więc i mi musi sprzedać mniej wódki w wódce za dawną cenę.

Jako znany w pewnych kręgach miłośnik smakowych wódek, szczególnie Żołądkowej Gorzkiej, byłem oburzony, że producent, któremu może w pojedynkę nie zapewniam utrzymania, ale jednak dorzucam skromne ziarenko do jego zysku netto, tak mnie roluje.

Nie chodzi o to, że wódka z pomniejszonym voltarzem jest gorsza. Nie zaobserwowałem również, aby jej właściwości kinetyczne były inne. Jednak nie podoba mi się taki nieelegancki sposób na zwiększanie zysków. Jestem przekonany, że zdecydowana większość konsumentów nie zdaje sobie sprawy, że kupuje za te same pieniądze inny produkt. A producent zarabia więcej, bo płaci mniejszą akcyzę. Jej wysokość zależy właśnie od zawartości wódki w wódce.

Przynajmniej mam życzliwą panią sklepową, która lojalnie uprzedziła, że kupuję coś innego. Nie każdy konsument ma tyle szczęścia. Nie wierzę też w wyjaśnienia polmosu, że dolewają mniej spirytusu ze względu na kubki smakowe klientów. Ponoć słabsza Cytrynówka bardziej im smakuje.

Badanie zawartości alkoholu w alkoholu jest niemal
tak doniosłym eksperymentem, jak badanie zawartości cukru w cukrze:

Po pierwsze, w smaku nie ma istotnej różnicy, po drugie, gdy producent zmienia smak na lepszy, to informuje o tym klientów. Na etykietach pojawia się krzykliwy napis "Nowość", czy bardziej światowo: "New", albo bardziej opisowo: "Teraz nowy, lepszy smak".

A zmiana o dwa punkty procentowe w przypadku Cytrynówki nastąpiła cichaczem. Zmieniła się tylko cyferka na etykiecie. Zero komunikacji z klientami.

Dobry PR-owy przekaz w takiej sytuacji wyglądałby tak: Rynek jest trudny i wymusza różne nietypowe działania. Staraliśmy się dla dobra klientów utrzymać jakość produktów nie podnosząc cen. Dlatego zdecydowaliśmy się na obniżenie zawartości alkoholu. Takie posuniecie pozwoliło nam utrzymać atrakcyjne ceny, a jednocześnie smak naszych alkoholi pozostał niezmieniony.

Gdybym coś takiego usłyszał, to wykazałbym się ze zrozumieniem. Ale jeśli po raz kolejny słyszę, że ktoś mnie kroi dla mojego dobra, to czuję się zniesmaczony.

O zmianach nie zdążyłem porozmawiać z sąsiadem, wielkim miłośnikiem Cytrynówki. Zresztą to on mi zachwalał ten trunek i dzięki niemu go spróbowałem. A teraz nawet nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, że pije nieco inny napój. A sąsiad nie jest zwykłym konsumentem. Zaczepiony przez innego sąsiada podczas wychylania w bramie małpki cytrynówki odpowiedział: Tylko nie pijaku! Jestem koneserem!

 
 Oceń wpis
   

Mord dokonany przez szaleńca w Łodzi nic nie zmieni na naszej scenie politycznej. Ewentualnie doprowadzi do eskalacji nienawiści i nastąpi odwet. Zmiana retoryki nie jest możliwa, bo obie konkurencyjne partie są zbyt do siebie podobne, aby mogły w miarę normalnie ze sobą się spierać. Muszą się nienawidzić, wyostrzać drobne różnice i ukrywać wiele podobieństw.

Dlaczego między PiS-em a SLD jest tylko spór a nie ma wojny? Podobnie między PiS-em a PSL-em. Również między PSL-em a SLD, między PO a SLD. Wojna jest tylko na linii PO - PiS. Otóż partie z tak podobnym programem muszą walczyć ze sobą, aby pokazać wyborcom, iż jednak są różne i udowodnić, że nie jest wszystko jedno, czy się zagłosuje na jedną czy drugą.

Z SLD, PSL-em, można się w sposób cywilizowany spierać, polemizować, ale nie trzeba wywoływać wojny, bo każdy wie, że to zupełnie różne partie.

Przed 2005 rokiem koalicja POPiSowa wydawała się oczywista. Tak wiele te partie łączyło. Właśnie zbyt wiele. Wbrew pozorom, podczas wyborów łatwiej jest rywalizować partiom różnym i później się dogadać w sprawie koalicji niż partiom podobnym. Bo te podobne muszą się odróżnić w kampanii wyborczej a żeby się odróżnić, muszą się bardziej brutalnie skopać. Po stoczonym boju jest zbyt wiele ran, aby spokojnie się dogadać i na chłodno uzgodnić podział stołków (bo o wspólnym programie rządu nie trzeba zbyt długo rozmawiać, bo i tak jest wspólny).

Przyczyną trwającej piąty rok POPiSowej wojny nie są kwestie światopoglądowe, personalna nienawiść na linii Tusk - Kaczyński, czy to, że prezes przestał albo zaczął brać tabletki. Nawet, jeśli to wszystko ma znaczenie, to drugorzędne (przecież kiedyś Stefan Niesiołowski w ZChN-ie był świętszy od papieża, a teraz jest głównym pogromcą PiS-u, w którym schronienie znalazło ZChN-owskie skrzydło).

Gdyby tak, jak nas uczono na matematyce, utworzyć dwa zbiory wartości i przekonań PiS-u i PO, to zbiór wspólny byłby największy. I to właśnie jest przekleństwem obecnych czasów w polityce.

Dawniej było prościej. Byli postkomuniści i reszta porządnych. Ci pierwsi czasem spotykali się w niektórych kręgach z ostracyzmem, z tych drugich czasem się śmiano za brak ogłady na salonach władzy. Jednak nikt nikogo nie zarzynał.

Teraz postkomuniści nie są już dziedzicami Bieruta, tylko młodymi prężnymi (może trochę zabawnymi) zapaterystami. I taka jest recepta na zmiany. PiS albo PO w takim kształcie, jakim są obecnie, zniknie z polityki.

PiS podzieli los LPR-u i zejdzie ze sceny, jeśli stanie się partią ultraprawicową. A może to PO będzie miała poparcie na granicy błędu statystycznego, bo zostanie odrzucona przez elektorat troszkę liberalny za zbyt socjalistyczne podejście do gospodarki i zbytni konserwatyzm w kwestiach światopoglądowych. A może PO stanie się bardziej prawicowa i nikt nie będzie chciał na nią głosować, bo po co stawiać krzyżyk na PiS light, skoro jest prawdziwy PiS?

Kto dożyje, też zobaczy, jak będzie.

 
 Oceń wpis
   

Nie będzie już kampanii wyborczych, w których politycy licytują się, kto bardziej obniży podatki i komu. Jeśli ktoś przez najbliższe lata zacznie to obiecywać, znaczy się, że populista ponad standard albo oszołom skończony.

Niemal pewne jest, że wyższy VAT będzie obowiązywał do 2016, a może nawet do 2018 roku. W dodatku trudno uwierzyć, że kiedykolwiek zostanie obniżony do 22 procent.

Do wyborów z 2007 roku standardem były obiecanki-cacanki. My obniżymy najbiedniejszym, a my wszystkim, a my podniesiemy najbogatszym, żeby starczyło na dawanie biednym. I tak sobie mijały kampanie.

Teraz to już niemożliwe. Musimy się pogodzić z tym, że podatki, które do tej pory płaciliśmy, nie były wcale wysokie. Nadchodzi era ich podwyższania, co jest nieuniknione. Są dwa wyjścia: w kwestii dawania zachowujemy status quo i podnosimy podatki, albo mniej dajemy a podatki zostają bez zmian.

To drugie brzmi lepiej, jednak tylko ta pierwsza opcja jest realna. Bo jak i komu zabierać? Przestaniemy rewaloryzować emerytury? Pół biedy z tymi seniorami, którzy mają po trzy tysiące na miesiąc, ale jak nie będziemy podnosić świadczeń takim, którzy dostają po tysiąc złotych, to przez inflację za parę lat nie starczy im nawet na czynsz. Pójdą do MOPS-u i tak trzeba będzie im dać, tylko z innej kieszeni.

Zlikwidować pomoc społeczną? To niehumanitarne i nie możemy sobie pozwolić na taki wstyd, że w Polsce ludzie umierają z głodu na ulicy i nikt z tym nic nie robi.

Kolejna grupa to renciści. Pozabierać renty, które wynoszą po kilkaset złotych miesięcznie? No bez przesady! Oczywiście należy zabierać lewe renty, ale na to nie ma przyzwolenia. Gdy proponował to swego czasu wicepremier Jerzy Hausner - a nawet nie zabieranie tylko nie przyznawanie kolejnych lewych - to podniosło się larum i nawet PO z PiS-em głosowało przeciw tak zwanemu planowi Hausnera. A gdyby poparli, to dziś PO nie miałaby do czynienia z zapaścią finansów publicznych.

Można jeszcze zabrać najbogatszym to, co dało im PiS z LPR-em i Samoobroną (chodzi o PIT 18 i 32 zamiast 19, 30 i 40). Za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego doświadczyli jedynej tak znaczącej obniżki obciążeń od wprowadzenia podatków PIT. Jednak podnieść im podatki będzie trudno, bo jeśli PiS dojdzie do władzy, to przecież nie będzie mu wypadało wycofywać się ze sztandarowych zmian mających udowodnić zamożnym, że PiS dba o nich lepiej niż niby liberalna PO.

Jak u władzy utrzyma się PO, to powrót do starych wyższych stawek nie dość, że wkurzy elektorat tej partii, to narazi na atak ze strony PiS-u. Zabrać bogatym może jedynie SLD, ale nie ma szans, aby doszedł do władzy. Może być jedynie słabszym koalicjantem PO, która bogatym nie zabierze tego, co dało im PiS.

Można jeszcze zabierać na inne sposoby. Na przykład samorządom zmniejszyć dotacje. Ale co, te mają przestaną dotować komunikacje miejską? Bilety mają zdrożeć dwukrotnie?

Przykłady można mnożyć, ale chyba nie ma szans, aby zmniejszyć wydatki państwa - przynajmniej przy układzie politycznym, jaki jest i jeszcze długo będzie. Jeśli ktoś ma koncepcję, komu można zabrać - ale tak realnie - to proszę podzielić się w komentarzu pod wpisem.

Jedynym pomysłem, który przychodzi mi do głowy - ale nie wiem, czy przyniesie on oszczędności - jest zracjonalizowanie pomocy potrzebującym. Dziś jest tak, że każdy z biedniejszych, czy rzeczywiście potrzebuje, czy nie, dostaje groszową pomoc. A konkretne pieniądze, pozwalające na przeżycie, powinni dostawać ci, którzy naprawdę ich potrzebują. Nie wiem do końca jak w praktyce można oddzielić wykorzystywaczy od potrzebujących. Ale trzeba próbować nawet jeśli nie da to oszczędności, tylko poprawi byt tych drugich.

A skoro nie da się na nikim zaoszczędzić, to trzeba płacić wysokie podatki. A skoro nikt nie ma odwagi cofnąć zmian firmowanych przez wicepremier Zytę Gilowską, to szczypani będziemy wszyscy na około. A to VAT 25 procent, a tu koniec z 50-procentowym kosztem uzyskania przychodu, a tu żegnamy ulgę prorodzinną...

Nie pozostaje nic innego, jak przyzwyczaić się, że lepsze jutro było wczoraj, tak jak niskie podatki. Były, minęły.

 
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |





Najnowsze komentarze
 
2014-01-06 19:20
najlepszeprezenty.com.pl do wpisu:
Od różowej lalki przez tipsy do Joli Rutowicz
pozdrowienia :)
 
2013-12-22 00:28
sw-elzbieta.com do wpisu:
6-latki do szkół. Zwierzenia wkurwionego rodzica
:)
 
2013-11-08 23:10
Arecki1 do wpisu:
6-latki do szkół. Zwierzenia wkurwionego rodzica
realnie, to zwolni 1/3 miejsc w przedszkolach + Szkoła jest bezpłatna + reszta wyjdzie w praniu.