Aleteia

Ciocia pielęgniarka. Historia niezwykłej Hanny Chrzanowskiej

Udostępnij
Komentuj

Gdy drzwi do pacjenta były zamknięte, wskakiwała oknem. Kochała góry i Beethovena. W każdym, nawet najbardziej zdeformowanym ciele, widziała człowieka. Jak potoczyły się losy pielęgniarki, do której słabość miał sam Karol Wojtyła?

Często zjawiała się w mieszkaniach, o których wszyscy zapomnieli. A tam, zamiast potłuczonych butelek, brudnych szmat czy pcheł widziała po prostu cierpiącego człowieka. Wiecznie uśmiechnięta, w białym wykrochmalonym uniformie. Mawiała, że z zawodu jest „posługaczką i pośredniczką od wszystkiego”. „Moja praca to nie tylko mój zawód, ale – powołanie. Powołanie to zrozumiem, jeśli przeniknę i przyswoję sobie słowa Chrystusa: nie przyszedłem, aby mnie służono, ale abym służył”.

Jak ty, Hanusia, wyjdziesz za mąż?

Hanna Chrzanowska urodziła się 7 października 1902 r. w Warszawie. Jej rodzicami byli Wanda Szlenkier i Ignacy Chrzanowski – późniejszy profesor literatury polskiej na UJ. „Oboje byli niewierzący: i moja matka (w paszporcie wyznania ewangelicko-augsburskiego), długie lata w mękach ateistycznego pesymizmu i mój ojciec (w paszporcie rzymski katolik) pozytywistyczny wówczas liberał co się zowie!”, pisała w pamiętnikach. Ale to właśnie ojciec zaszczepił w Hannie humanistyczną wrażliwość i miłość do literatury. Nikogo nie dziwiło więc, że wybrała studia polonistyczne.

W 1920 r. zgłosiła się jednak na kurs dla adeptek pielęgniarstwa organizowany przez amerykański Czerwony Krzyż. Już wtedy wiedziała, że służba pacjentowi stanie się misją jej życia, dlatego zrezygnowała ze studiów i wstąpiła do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa. Rodzice nie mieli nic przeciwko.

Żyj swoim życiem. 4 rady, jak odkryć swoje powołanie

Uczyła się podstaw pielęgnacji chorego – jak rozbierać go pod kocem, kąpać w łóżku, zmieniać pościel, gdy pacjent leży na boku. Niektóre manewry ćwiczyła w domu, na cierpliwej i zadowolonej matce. Na zawsze zapamiętała też, że odleżyny są hańbą dla pielęgniarki i że należy pracować tak, aby chory nie czuł pośpiechu.

Wkrótce Hanna jeszcze bardziej zbliżyła się do pacjentów. „Wycierałam kurz z wiszącej lampy w pokoju brata. Klosz spadł mi na rękę, przeciął dwa palce lewej ręki. Wskazującego nie mogłam rozprostować – z przeciętym ścięgnem sterczał sztywno (…) ścięgno zostało zszyte, ale – palec pozostał na zawsze krzywy, zgięty… Moja niania biadała: „i jak to Hanusia wyjdzie za mąż z takim palcem”. Prorocze słowa: przeszkoda małżeńska okazała się istotnie niezwalczona. Czemu się nad tym rozwodzę? Bo mnie to zbliżyło do chorych. Po zabiegu, przywieziona do domu, całą noc cierpiałam srodze – i po narkozie, i z bólu. I pamiętam, że odczuwałam rodzaj zadowolenia, że teraz ja wiem, co to jest cierpienie. I że będę lepiej wiedziała, jak to jest u innych, więc to dobrze, to bardzo dobrze…”.

Profesor z papierowym krawatem

Choć Hanna uwielbiała robić koleżankom dowcipy, nie uciekała od nauki. Była w tym naprawdę dobra. Nie dziwi więc fakt, że otrzymała roczne stypendium w Paryżu. To właśnie tam po raz pierwszy zetknęła się z pielęgniarstwem społecznym. Po powrocie przyjęła posadę instruktorki w Uniwersyteckiej Szkole Pielęgniarek i Higienistek w Krakowie. Potem wyjechała jeszcze na stypendium do Belgii.

W latach 30. pracowała jako redaktor naczelna nowego czasopisma Pielęgniarka Polska. Jej pracę przerwał wybuch II wojny światowej. W listopadzie 1939 r. ojciec Hanny został aresztowany w ramach Sonderaktion Krakau. Zmarł po kilku miesiącach w obozie Sachsenhausen.

Położna z Auschwitz. Historia kobiety, która uratowała przed śmiercią setki noworodków

Hanna i jej matka pojechały do Niemiec pożegnać ciało profesora. Wanda tak wspominała to wydarzenie: „Ignaś?! Ten starzec dziewięćdziesięcioletni najmniej… Ten Ignaś, już 74-letni, ale tak silny, krzepki! Czy bym Cię była od razu poznała, gdybyś leżał w szeregu z innymi, a nie sam jeden w tym małym garażu? (…) Nie płakałam ani ja, ani Hania (teraz płaczę…). Niewypowiedziane jakieś uczucie grozy, już wyjść, pożegnać Ignasia… (…) Pogłaskałam po zmarszczonych rękach. Hania je gładzi: „Tatusiu, Tatusiu…” Pogłaskałam po krótko ostrzyżonej, mięciuchnej, gęstej siwej czuprynie, musnęłam ją pocałunkiem… Leżał Ignaś w białej papierowej koszuli, z białym papierowym krawatem, po pas przykryty papierowym prześcieradłem. Nieznośne uczucie męki niewypowiedzianej”.

Wkrótce w Katyniu zginął także starszy brat Hanny, Bogdan.

Wujek i cioteczka

Hanna zaangażowała się w pracę na rzecz przesiedlonych i uchodźców. Szkoliła ochotniczki i przydzielała im pod opiekę poszczególne krakowskie dzielnice. Tak rodziło się pielęgniarstwo domowe.

Z biegiem czasu Chrzanowskiej zaczęło zależeć na uzyskaniu wsparcia od krakowskich parafii. Postanowiła poprosić o pomoc „Wujka” – Karola Wojtyłę. „Spóźnił się. Czekałyśmy w jego dość dużym i dość zagraconym pokoju, w którymś z księżowskich domów na Kanoniczej. Rozmowa była krótka. We mnie się paliło: musisz dopomóc! Słuchał z tym swoim dowcipnym uśmiechem, jakby lekko drwiącym. Nie wiedziałam jeszcze, że mam przed sobą najwspanialszego słuchacza wszelkich spraw. (…) Nie mogę określić inaczej mojego uczucia jak: wściekła pasja. Niechby odmówił! Niechby nie pojął! Przygotowałam w sobie na ten wypadek mnóstwo strzał – zamieniłam się cała w kołczan”. Strzały nie były jednak potrzebne. Karol Wojtyła zaprowadził Hannę do ks. Ferdynanda Machaya, który wspierał ją przez lata.

Chrzanowska poświęcała chorym wszystko: siły, czas i oszczędności. Biegała do nich od rana do wieczora, zanosiła im paczki na święta i imieniny.

Wprowadziła też zwyczaj odprawiania mszy św. w ich domach. „Długie lata byłam instruktorką, dyrektorką. Kierowałam, rządziłam, egzaminowałam. Co za radość na stare lata dorwać się do chorych: myć, szorować, otrząsać pchły. Prostota, zwyczajność zabiegów – to najważniejsze dla chorego. Wycofać siebie, puścić się na szerokie wody miłości, nie z zaciśniętymi zębami, nie dla umartwienia, nie dla przymusu, nie traktować chorego jako „drabiny do nieba”. Chyba tylko wtedy, kiedy jesteśmy wolne od siebie, naprawdę służymy Chrystusowi w chorych”, pisała.

Kochała swoją pracę, ale pamiętała też o odpoczynku. Uwielbiała skrywać się w Tyńcu (w latach 50. została oblatką benedyktyńską) i na górskich ścieżkach. Zachwycała się naturą i ceniła sobie ciszę – gdy była w Krakowie, jej telefon dzwonił bez przerwy, o najdziwniejszych porach. Nawet wtedy, gdy – otoczona przyjaciółmi – umierała na raka.

Hanna Chrzanowska, nazywana przez wszystkich „Cioteczką”, odeszła 29 kwietnia 1973 r. Zostawiła po sobie niezwykły życiorys:

24. I. 73, wiek XX, godz. 21,03. Łobzowska 61 m. 6, II p. drzwi na prawo, 

tel. 331-39, 31-319 Kraków.

Hanna Helena Chrzanowska, ur. 7. X. 1902 w Warszawie, Senatorska 38, II p. drzwi (…)

Rysopis: Gęba niegdyś piękna. Włosy niegdyś blond.

Wykształcenie: niższe.

Zawód: posługaczka oraz pośredniczka od wszystkiego.

Charakter: pogodny skąpiec i dusigrosz.

Zainteresowania: „kobra” i Synod.

Kondukt pogrzebowy poprowadził kard. Wojtyła. Przy jej trumnie powiedział: „Dziękujemy Ci Pani Hanno, że byłaś wśród nas, że byłaś taką jaką byłaś z tą Twoją wielką prostotą, z tym wewnętrznym żarem, że byłaś wśród nas jakimś wcieleniem Chrystusowych błogosławieństw z Kazania na Górze, zwłaszcza tego, które mówi: błogosławieni miłosierni”.

Proces beatyfikacyjny Hanny Chrzanowskiej rozpoczął się w 1998 r. W tej chwili Watykan bada okoliczności cudu za jej wstawiennictwem – to przypadek uzdrowienia mieszkańca Krakowa z tętniaka mózgu i jego nawrócenia.

Newsletter
Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail