Zobacz poprzednią edycję »

Subiektywny spis aktorów teatralnych

Edycja osiemnasta


Subiektywny czy nie, zapis aktorskich dokonań sezonu 2009-2010, nie może się obejść bez Joanny Szczepkowskiej. Która nie dość, że dla ratowania rangi i sensu pracy aktora w kreowaniu dzieła scenicznego, zaprojektowała i wykonała znany jak Polska długa i szeroka, wymowny i zamaszysty gest, to później jeszcze ów protest zinstytucjonalizowała, stanęła na czele Związku Artystów Scen Polskich i z pozycji prezesa uporczywie walczy o aktorów, o docenienie ich trudu, o niespychanie ich na poślednie miejsca afisza. Śmiem twierdzić, że temu, prowadzonemu od osiemnastu lat (kiedyś w „Polityce” a od roku na wortalu e-teatr) wakacyjnemu spisowi, podobne – w wymiarze artystycznym – przyświecają intencje. Powinniśmy być sojusznikami i pewnie w wielu kwestiach jesteśmy. Ale czy we wszystkich?

Na początku lipca e-teatr opublikował uwagi pani prezes do przygotowywanej ustawy o działalności kulturalnej, poświęcone w znacznej mierze obronie pozycji aktora w teatrze. Joanna Szczepkowska przypomina tam, że aktorzy zatrudniani są za gaże oscylujące w okolicach minimum socjalnego, zaś podstawą ich egzystencji jest tak naprawdę granie, bo każdy spektakl osobno jest honorowany. Po czym opisuje między innymi taki oto mechanizm: „Zgodnie z tendencją do utworów artystycznie hermetycznych wiele spektakli po miesiącach prób nie istnieje w repertuarze. Reżyser bierze honorarium bez względu na to, czy spektakl jest grany czy nie. Za nieudany eksperyment artystyczny reżysera finansową odpowiedzialność ponoszą tylko artyści często tracąc jakąkolwiek możliwość zarobku”.

Niesprawiedliwość widać gołym okiem. Jakie jednak panaceum proponuje prezes ZASPu? Czy demaskuje chory system, który – w myśl jej własnej relacji – całkowicie już odkleił kwestię powodzenia lub niepowodzenia premiery od faktu, czy rzecz „istnieje w repertuarze” (czytaj: czy funkcjonuje w kontakcie z widownią!), czy nie? A może daje wyraz zaniepokojenia praktyką, w myśl której inscenizatorzy biorą honorarium (nie mniej niż pięciocyfrowe przecież) i idą, zostawiając bez poczuwania się do współodpowiedzialności teatr z dziełem, którego nie sposób grać? Z dziełem, którego de facto nie ma, choć zostało przygotowane nierzadko sporym i długotrwałym nakładem sił?

Nic z tych rzeczy. Joanna Szczepkowska zgłasza jedynie żądanie dołączenia do umowy aktorskiej „gwarancji minimum spektakli”. Co należy zapewne rozumieć jako żądanie gwarancji wypłacenia przez teatr aktorowi honorarium za jakąś, z góry ustaloną liczbę przedstawień. Także w przypadku, gdy się one nie odbyły, bo „nieudanego eksperymentu” nie dało się grać. Innymi słowy – powtórzmy, żeby być pewnym, czy dobrze czytamy to, co czytamy – pani prezes sugeruje, że tytuł, która nie wszedł do repertuaru, bo był zbyt hermetyczny (pozostańmy już przy tym eufemizmie), powinien podatnika kosztować więcej niż kosztował dotychczas, albowiem trzeba uwzględnić wypłatę kasy za nie grany spektakl nie tylko reżyserowi, ale i niegrającym go aktorom. Bo i oni się napracowali, dokładając do klęski, więc i im, tak jak głównemu sprawcy nieszczęścia, należy się porządne wynagrodzenie.

Czy Joanna Szczepkowska ćwiczy nową figurę do spektaklu, w którym zagra, czy po prostu świat teatru stanął na głowie?

*

O rolach w przedstawieniach, które bez wątpienia weszły do repertuaru, bom je miał przyjemność widzieć, traktuje ten, osiemnasty już przegląd, układany według reguł niezmiennych od lat, więc nie będę już ich przypominał. Podkreślę tylko – bo akurat powtarzania tego zastrzeżenia nigdy dość – że to ani obiektywne sumowanie, ani, broń Boże, ranking. Ot, garść uwag widza, w miarę sił dość pilnego. Uwag życzliwych, w krytykowaniu także. Instytutowi Teatralnemu im. Zbigniewa Raszewskiego należą się głębokie ukłony za przygarnięcie spisu, życzliwość, troskliwe oprawienie not w zdjęcia i nadanie całości elektronicznego kształtu.

Jacek Sieradzki

Piotr Adamczyk [zwycięstwo]

Po wielkiej scenie Narodowego jako główny przystojniak z „Księżniczki na opak wywróconej” gania krokiem z animowanego komiksu, dźwigając plastykowe wypychacze, które rycersko napinają jego tors i ramiona. Chce mu się zaśmiać ze swej amanckości, wejść w tony autoparodii, które mogłyby konstytuować tyle bezpretensjonalnych scenicznych przyjemności, a o które coraz trudniej w dzisiejszym, ponurzejącym aktorstwie. Tak rzadko artystów stać na lekki, nietoporny dystans do siebie i świata, równie wartościowy (jeśli dobrej próby) co mozolna bebechowatość.

Dorota Androsz [na fali]

Z „androgyniczną” (wedle określenia któregoś z gdańskich recenzentów) urodą daje się obsadzać w najdziwniejszych zadaniach, takich jak męskodamski pachołek w odhistorycznionym, ściągniętym na płaszczyznę rechotliwej groteski „Zawiszy Czarnym” w gdańskim Wybrzeżu. To taki Słowacki, który irytuje, ale i niepokoi, daje się zapamiętać, na które to wrażenie składa się także jej intensywna obecność w drugim planie, skupienie, siła wyrazu. Szkoda jej tylko na łaszenie się do widzów, mizdrzenie i sztuczną histerię w „Orgii” Pasoliniego, gdzie rzetelny rozpęd aktorski prowadzi w przepaść grafomańskiej moralistyki – bez ratunku.

Michał Anioł [zwycięstwo]

Dawny aktor Łomnickiego z Teatru Na Woli, potem tułający się po obczyźnie i filmach nie zawsze pierwszorzędnych, odnalazł się w „dalekim od szosy”, ale porządnym Teatrze im. Osterwy w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie grywa różne rzeczy, ale najlepiej mu leżą portrety przetrąconych. Jak starzejący się działacz sportowy, beznadziejnie wrośnięty w plajtujące resztki po motorowym klubie. Podupadają razem, malowniczo i nieuchronnie w balladzie o żużlu, którą Iwona Kusiak napisała dla gościnnie reżyserującego w Gorzowie Jacka Głomba i na której starzy kibice Stali Gorzów toną we łzach jak bobry.

Klara Bielawka [nadzieje]

Pociągła, delikatna twarz, jak wykrojona z papieru, snop jasnych kręcących się włosów. Uroda niepowtarzalna, chodząca inspiracja malarska, na widok której oszaleliby i Velasquez, i surrealiści. A czy szaleją reżyserzy? Mam nieprzyjemne uczucie, że w różnych niedowarzonych spektaklach na piątym piętrze warszawskiego Dramatycznego młodzi i zaangażowani, zajęci swoimi idejkami, najzwyczajniej nie wiedzą, co z jej niezwykłą figurą zrobić, jak ożywić, jak uruchomić w spektaklu. Marnotrawcy!

Joanna Bogacka [mistrzostwo]

Przecież potrafiłaby wejść w szranki z Liv Ullmann w gdańskiej wersji „Persony”, podjąć rolę aktorki, która wychodzi z aktorstwa w bierność i afazję, a wraca, interferując część swojej osobowości z opiekującą się nią pielęgniarką. Tylko trzeba by inscenizacyjnie zbudować jej milczenie, nadać mu zmienną dynamikę, znaleźć sposób na podkreślenie niemych przekazów. Żaden aktor (no, prawie żaden) sam tego nie zrobi, musi mieć reżyserską pomoc. A nasz teatr jakoś nie umie korzystać z mistrzów, ani wymyślać im zadań. Bo co to za propozycje na sezon, ten spłaszczony do obyczajówki Bergman, a przedtem nie wiadomo dlaczego geriatrycznie obsadzony „Ożenek”? Mało.

Małgorzata Braunek [zwycięstwo]

Chyba tylko buddyjski spokój pozwolił jej znieść to ciśnienie. Rola w warszawskim Dramatycznym podebrana z tej samej, co w poprzednim haśle, Bergmanowskiej Persony, spleciona z jej prywatną, trzydziestoletnią przerwą w uprawianiu zawodu. Rola przejęta po sławnej koleżance, tworzona w atmosferze konfliktu, zakłócona głośnym ekscesem partnerki na premierze… Właściwie nie miało prawo wyjść. A wyszło granie krystalicznie czyste, konsekwentne, jakby nie poruszone nawet tchnieniem szalejących w krąg wiatrów. Jednocześnie wszakże tak wsobne, zamknięte, wycofane, iż nie przypuszczam, by Krystian Lupa mógł mruczeć do siebie „tak, to jest to”, siedząc za plecami widzów Ciała Simone.

Agata Buzek [zwycięstwo]

Pisałem jedenaście lat temu, że „będzie niezła aktorzyca z panny premierówny”: może, psiakrew, nie wypada tak się chwalić słusznymi przewidywaniami? Czy to gościnnie na szacownej scenie Narodowego, czy to w offowym Studiu Teatralnym „Koło” imponuje pomysłowością i wrażliwością połączoną z precyzją gestu i nienagannie ułożoną formą: ściśle wylicza efekt, dojrzale wie, co chce przekazać, precyzyjnie dąży do celu. Bardzo to nie w typie naszego teatru, ceniącego bardziej ekspresję, niźli precyzję, histerię a nie kalkulację: czy to nie z tego powodu tak nam jej skąpią sceny? Prosimy więcej.

Juliusz Chrząstowski [na fali]

Wyrósł na, mówiąc starymi kategoriami, pierwszego charakterystycznego w młodej ekipie Starego, a może i w całym młodym teatrze. Łączy umiejętność plastycznego, skrótowego kreślenia charakterów: swojskiego Pijakiewicza z „Pijaków” Bohomolca, karykatury Diagilewa i Niżyńskiego w jednej osobie z „Wesela hrabiego Orgaza” ­– z niedosłownością i nonszalancją, ryzykowną, ale w rozsądnej dawce dopuszczalną. Wierzy mu się nawet w cielęcej partii nastolatka, któremu rodzice nie kupili obiecanej gitary, z pokoleniowego lamentu „Utopia będzie zaraz”. A mówią, że i rola Zagłoby w Klatowej „Trylogii”, na premierze położona (razem z całą resztą spektaklu) gdzieś od dziesiątego przedstawienia dostała skrzydeł. Patrząc na następne role chętnie wierzę.

Roman Gancarczyk [na fali]

Bohater poprzedniego hasła był neocharakterystyczny, ten winien być neorezonerem; co się mnie tak uczepiły kategorie aktorstwa sprzed wieku? Czy dlatego, że wcale nie były tak ciasne i staroświeckie, jak by chcieli postępowcy? Spokojem, logiką, umiejętnością znalezienia się w sytuacji potrafi wybrnąć z tak karkołomnych zadań, aplikowanych mu w Starym, jak pożenienie Bohomolca z „Ojcem chrzestnym” w „Pijakach”, albo partnerowanie – skuteczne! – monologującemu Werterowi od… fortepianu, na którym brzdąka Schuberta. Zawsze na miejscu; można powiedzieć, że podtrzymał swoją grą wiele wątpliwych koncepcji. Ale na uprawdopodobnienia najbardziej pokrętnego wyznania wiary, jakie zna nasza literatura („Wierzę nie znaczy, że nie chcę nie wierzyć…”) to trochę mało. A właśnie na emocjonalnym wybrzmieniu tego „confiteor” z „Wesela hrabiego Orgaza” Janowi Klacie zależało, śmiem podejrzewać, może i najbardziej…

Roma Gąsiorowska [na fali]

W autorskim spektaklu Leny Frankiewicz „60/09” w warszawskiej Wytwórni ma dialogować z kawałkami filmu „Niewinni czarodzieje”. Nie parodiuje bohaterki. Ale podrzuca głowę, ubezczelnia wzrok, lekko podwyższa timbre głosu – i nagle wracają na ekran pamięci tamte cudowne kobiety z włosami w kok, oszczędnym makijażem, gorące i niewinne naraz, dojrzałodziecinne, niby chodne, a przecież zmysłowe. Wszystkie naraz – a realne odejście z życia najcudowniejszej z nich, Elżbiety Czyżewskiej, tylko wyostrza wspomnienie. Na nostalgię wspominającego nakłada się zaś całkiem osobno dzisiejsza fascynacja nowoczesnej aktorki. Może jej po prostu żal, że już się tak nie gra – a przecież można by, czemu nie?

Krzysztof Globisz [mistrzostwo]

„Wesele hrabiego Orgaza” Romana Jaworskiego to jeden z najbardziej pokręconych tekstów polskiej literatury. Jednym z głównych protagonistów jest tam miliarder z Teksasu marzący o wyprodukowaniu sztucznej metafizyki – jako o interesie wszechczasów rzecz jasna. Można nagrać i pokazywać młódzi, jak na deskach Starego prorektor krakowskiej szkoły w długich wywodach ujaśnia ten zamiar, jak rozkłada w nim akcenty i buduje kadencje zdań, ku zrozumiałości. Bezbłędnie. Aliści chwilę wcześniej młódź się z lekka winna zgorszyć, gdy onże prorektor zgrywa się niemiłosiernie, robiąc z miliardera chicagowskiego rodaka z amerykańskim akcentem, jak w amatorskim kabarecie. Po co tak? Żeby pokazać, iż tandeta wymieni się z rozumem tak, jak jej inscenizator zagra? Przecież to przeciwskuteczne…

Mieczysław Grąbka [mistrzostwo]

… i na dodatek rozbija wywód na sekwencje z różnych szuflad, które potem trzeba na gwałt kleić. Więc jedziemy od sekwencji do sekwencji, od spoważnienia do gagu. Niekiedy tak fajnego jak ten kot. Trochę tłusty, pręgowany, z siwiejącym wąsem. Gdy ruszy zad z fotela, kroki naprawdę ma kocie. I mówi „mrau”. Na wszystkie sposoby, popisowo, ale i niedbale, bezczelnie, bo co on się tu będzie popisywał. Z którego to braku popisu popis wychodzi wspaniały. A że nie mający się nijak do reszty Klatowego widowiska, ech…

Karolina Gruszka [zwycięstwo]

Wymyślili z Iwanem Wyrypajewem nowe aktorstwo: rola wykonywana, a nie grana. Na pustą scenę Teatru na Woli wchodzi w spektaklu „Lipiec” jak muzyk na recitalu (tylko pulpitu nutowego brak) i z bezbłędną precyzją wykonuje partię odległą od samej siebie o lata świetlne: potwora, ludojada, mordercy. Nie ma utożsamienia, jest tylko rytm narracji, wykończenie zdań, uroda formalna – i szok kontrastu między treścią a artykulacją. Metoda, czy maniera? Jako nowalijka działa nieźle – co widać w „Tańcu „Delhi” w Narodowym, gdzie zdystansowane wykonanie wbija banalne prawdy na wyżyny jakiegoś przedziwnego misterium sztuczności. Na którą to wysokość pozostali obsadzeni też usiłują się wspiąć – i odpadają jedno po drugim.

Maciej Grzybowski [zwycięstwo]

Anna Augustynowicz nauczyła swój szczeciński zespół minimalizmu: wychłodzonej gry bez realistycznej podbudowy, przeżywania, popisu. Czasami wysusza to sceniczny przekaz na wiór – co widać dobrze właśnie w konfrontacji z innymi przyzwyczajeniami choćby w „Getsemani” Hare’a, koprodukcji szczecińskiego Współczesnego i kaliskiego Teatru im. Bogusławskiego. Nestor tego drugiego zespołu mieści się w poetyce spektaklu, gdzie kilkanaście osób siedzi nieruchomo w kręgu, wstępuje w poszczególne dialogowe pojedynki i wraca na miejsce. Jest oszczędny jak oni. Ale trzeba widzieć, jak patrzy i jak przestaje patrzeć, jak tężeje w istotnych momentach i jak odpuszcza. I oto sylwetka zimnego machera politycznego rodzi się najrealniej: samymi tylko drgnieniami mięśni twarzy.

Izabelle Huppert [mistrzostwo]

Nie notuję tu aktorów obcych – ale według programu majowych pokazów „Tramwaju” była to zwykła premiera warszawskiego Nowego Teatru z gościnną rolą francuskiej gwiazdy. Czy rzucającą na kolana? W pewnej mierze tak: prowadzenie wielominutowych monologów, dbałość o kształt słowa, przechodzenie z konwencji w konwencję, odwaga, żar – to musiało zachwycić. Ale też mogliśmy sobie uzmysłowić, jak daleko odeszliśmy od teatru, który jest nade wszystko popisem, wielką solówką, widowiskiem, który skupia uwagę tyleż na sensie, co na kunszcie, po równo. Nasza praktyka jest od tego zrównania daleka. Na ile z zyskiem, na ile ze stratą – to temat na dyskusję szerszą, niż granice tego przeglądu.

Krystyna Janda [mistrzostwo]

Reaktywowała swą wariatkę z „Białej bluzki” Osieckiej sprzed ćwierćwiecza zachwycająco: zostawiła tamten pęd, anarchię, moc rozsadzania gnijącego świata, a dołożyła dojrzałość, spojrzenie z perspektywy, zdystansowany lęk o swoją bohaterkę. Zagrała jednocześnie samą postać i troskę o nią: naraz i spójnie. Fantastyczny występ. Ale Wassa Żeleznowa w tym samym Och-Teatrze kompletnie nie wyszła – może dlatego, że tu na odmianę ustawienie całej machiny widowiska pod solówki zabiło i spektakl, i aktorstwo, czyniąc całość nieznośnym anachronizmem. Nie ma jednej reguły na powodzenie

Michał Jarmicki [na fali]

Grubas o sarnim spojrzeniu i tkliwym wnętrzu znalazł imponująco wiele tonów w epizodach spektaklu V(F)ICD-10. Transformacje w bydgoskim Polskim, poświęconych przypadkom zagubienia się na drodze przemian ostatnich dekad, nienadążenia za parowozem dziejów. Zagrał dziecięcość w wielkim ciele, bezradność, ale i niezgułowatą śmieszność, niewinne okrucieństwo a może i krople infantylnej wredności: całą gamę uczuć portretowanych cienko, delikatnie. Ale potrafił być też… czołgiem, maszyną do zabijania, jednocześnie siejącą śmierć siłą własnego nieczłowieczego ryku i przerażoną ogromem hekatomby, jaką czyni w oryginalnym widowisku w Muzeum Powstania Warszawskiego pokazującym zryw i grozę oczami dziecka. Świetna umiejętność metaforyzacji gestu, postawy, znajdywania trafnego wyrazu dla złożonych i sprzecznych emocjonalnych stanów.

Irena Jun [mistrzostwo]

Marcin Liber zaadaptował na scenę szczecińskiego Współczesnego „Utwór o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Keff, gdzie miała zagrać zmorę: ekspansywną matkę i żydowską matronę, co zwiała spod wojennej kosy, silną, dławiącą, prześladowczą osobowość. Nie umiała!! Wspaniały warsztat zawodowy przegrał z wnętrzem: im zaciętsze robiła miny, tym mocniej widziało się wystającą zza nich gołębią duszę. Mądra i stoicka, świetna Matka w Oczarowaniu Brocha na scenie macierzystego warszawskiego Studia wygląda w tym kontekście jak ostrzegawcze przypomnienie granic emploi.

Wojciech Kalinowski [zwycięstwo]

W „Małej apokalipsie”, którą Lech Raczak przypomniał gnieźnieńskiej młodzieży na scenie Teatru im. Fredry stoi z kanistrem w dłoni. Ma niemłodą, szeroką, nieco plebejską twarz peerelowskiego inteligenta, z włosami zaczesanymi do góry, żywą i zrezygnowaną jednocześnie. I białą koszulę przegranego romantyka na grzbiecie. Gawiedź szkolna ogląda burleskę sceniczną z polskimi i ruskimi sekretarzami, ciepłą wódką i knajpianą beznadzieją w rolach głównych jak bajkę z innej planety. Ale jeśli właśnie jego twarz w tym spektaklu wezmą sobie za niebłyszczącą i nieretuszowaną ikonę oporu przed grzęzawiskiem – to chyba cel będzie osiągnięty.

Emilian Kamiński [na fali]

Z niepozbieranej i dość błahej „Balladyny” w Narodowym, niezbyt chlubnego zwieńczenia rachitycznego roku Słowackiego, pamięta się głównie jego Grabca, zrobionego w błyskawicznym zastępstwie: prostaka w gumiakach na zbyt małym rowerku, jurnego kawalera nurkującego z Goplaną w jeziorze z podświetlonych na niebiesko butelek po mineralnej, a potem z chłopa króla. Talent żywiołowego rozśmieszacza wykorzystuje popisowo także w „Botoksie” we własnym teatrze, choć ze smakiem reżyserskim jest tam o niebo gorzej. Od mądrości do tandety, od jurności po naiwny liryzm – jest w tym spektrum jakieś podobieństwo między królowaniem nad Gopłem, a rządami w teatralnej Kamienicy. Choć żeby było jasne: podobieństwa finału obu ról sympatycznemu antreprenerowi w najmniejszym stopniu nie życzę.

Monika Krzywkowska [zwycięstwo]

Jej Generałowa w warszawskim Współczesnym jest młodsza, niżby to sugerował status wdówki. Jest zdobywczą dziewczyną uchwyconą w momencie, gdy czas lekko – na razie lekko – zaczyna przyspieszać, gdy instynkt łowiecki intensyfikuje aktywność i nie pozwala na niecelne strzały. Co w roznamiętnionym świecie „Płatonowa” objawia się intensywnością amorów o jeden stopień nadmierną. O jeden stopień śmieszności, o pół stopnia kompromitacji. Aktorka z niebywałą cienkością szkicuje te uwodzicielskie mikrowpadki, z których trzeba wycofywać się rakiem bacząc, czy nikt nie się nie spostrzegł. Agnieszka Glińska robi się niekwestionowaną mistrzynią takich gier, a jej wierna aktorka tylko na tym korzysta.

Krzysztof Kwiatkowski [nadzieje]

Pierwsza scena „Nienasycenia” w warszawskim Studiu, to narodziny Genezypa Kapena i jednocześnie inicjacja sceniczna wykonawcy. Należą mu się brawa, bo teatr urządził mu koszmarny chrzest w spektaklu bez ładu i składu, ze zmieniającymi się co scenę konwencjami i tanim szafowaniem ekscesami (w tym z gwałtem homoseksualnym), spektaklu nie zmierzającym do żadnego konkretnego celu. Pokazał plastyczność sylwetki, umiejętność znalezienia się w zmiennych sytuacjach, koncentrację, która nawet w hiper-chaosie przyciąga uwagę. Warto mu życzyć, by sceniczne bogi były teraz łaskawsze; nie ma w tym roku zbyt wielu obiecujących debiutów.

Agnieszka Kwietniewska [na fali]

Co pani grała w minionym sezonie? Więc tak, panie redaktorze, grałam Gustlika z „Czterech pancernych” przerobionego na kobietę i to czarną, bo jak autor i reżyserka uznali, że Gustlik jako Ślązak jest wykluczony, to resztę możliwych wykluczeń dopisali z automatu. Grałam jeszcze misia‑przytulan­kę, który jest kwintesencją bezpiecznego ciepełka współczesnej mainstreamowej kultury. I w tym samym spektaklu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego grałam Krystynę Jandę w tej jej roli z „Człowieka z marmuru”. Dlaczego pan tak jakoś dziwnie patrzy? U nas w Wałbrzychu tak się gra. Kolega, któremu przypadła rola tytułowa w „Łysku z pokładu Idy” ma chyba gorzej, nieprawdaż?

Olena Leonenko [zwycięstwo]

W długich, powłóczystych sukniach, boso, upozowaną sylwetką może trochę przypominać Isadorę Duncan, choć nie o żadną dosłowność tu idzie. Na najmniejszej scenie warszawskiego Ateneum pół‑opowiada, pół‑odśpiewuje ekscentryczną miłość wielkiej tancerki i mrocznego poety ze spuszczoną ze smyczy bestią rewolucji w tle. Ma ciemny, modulowany głos i jakąś zadziwiającą tkliwość w oczach, gdy emocjonalnie choć bez egzaltacji – dlaczego innym nieustannie mylą się te kategorie? – wskrzesza dwoje pięknych duchów w podmuchu historii.

Łukasz Lewandowski [zwycięstwo]

Jak maratończyk pruje się do ostatka, dwoi i troi, by nie dopuścić do opadnięcia uwagi widzów w blisko trzygodzinnym monologu „Jaskiniowiec”, zbiorze lepszych i gorszych dowcipów na temat, że mężczyźni raczej łowiectwo, a kobiety zbieractwo. Z litewskim reżyserem Dainiusem Kazlauskasem uparli się dowieść, że i z takiej pisaniny można zrobić nie objazdową chałturę na estrady, tylko pełny teatr, z widowiskowym sztafażem, ze zmiennością środków, z setką pomysłów na każdą sekwencję. Zrobili, chapeau bas. Ale gdy już tak chciało im się napracować, to nie mogli, cholera, urobić się nad lepszym surowcem?

Dorota Lulka [zwycięstwo]

Jedna jedyna w ansamblu gdyńskiego Teatru im. Gombrowicza wie, co zrobić z Fantazym. Przy wszystkich staraniach Piotra Cieplaka, przy wyprowadzeniu akcji do radiowego studia, żeby uniknąć sztampy „szlacheckiego dworku”, przy najlepszej woli wszyscy się plączą w zawiłości fraz Słowackiego, w niekończących się fioriturach słownych. A ona jedna słyszy w nich to, co trzeba: egzaltacyjny rozpęd i Himalaje autoironii, szaleństwo i trzeźwość, bycie ponad małością, ponad kupczeniem uczuciami, ponad sztywnym nakrochmaleniem w życiu, ponad konwenansem. Za każdą cenę. Parę takich błysków jak ta rola świadczy w roku jubileuszowym, że Słowackiego, tego najlepszego, najwyżej wydźwigniętego, brakuje w teatrze jak powietrza.

Grzegorz Małecki [zwycięstwo]

Życzyłem rok temu, żeby rola w „Umowie” Marivaux była przełomem w karierze na deskach Narodowego; odpukać, ale chyba się spełniło. W „Księżniczce na opak wywróconej” dostał najlepszą partię w komedii – plebejskiego rezonera z błyskotliwymi odzywkami. Bawi się nimi lekko, inteligentnie, trochę ścichapęk: za każdym razem trafia w dziesiątkę. A w „Tangu” jego Edek jest nieoczywisty i przez to groźny. To już nie tępy młot, to dobrze ubrany chamuś, co swoje wie i tych wszystkich mędrków, liberałów, konserwatystów niemal od początku ma w ledwo skrywanej pogardzie. Uśmieszku błąkającego się przez całą sztukę na jego wargach wolno się naprawdę bać.

Joanna Mastalerz [zwycięstwo]

W autorskim spektaklu „O rozkoszy” Macieja Wojtyszki w krakowskim Teatrze im. Słowackiego, tylko dekoracje są poczciwie pałacowe. I narracja, i zwłaszcza jej portret Katarzyny II to ahistoryczna fantazja na temat życiowego wykuwania się żelaznej kobiety, jej drogi, potknięć, słabości. Rozkosz patrzeć, jak łyka upokorzenia tłumiąc ból, jak zaciska zęby pod dworskim uśmiechem, jak ze sceny na scenę twardnieje wewnętrznie i osiągnąwszy moc, rozluźnia się, odsznurowuje, bo już może sobie na to pozwolić. Wtedy bierze kobiecy odwet. Fascynujący tym mocniej że rola carycy idzie w poprzek jej najczęstszym zadaniom: łagodnym, dyskretnym – jak u tegoż Wojtyszki przed paru laty bezimienna prawdziwa kobieta w życiu Petrarki bujającego w obłokach rojeń o Laurze.

Matylda Podfilipska [na fali]

Dynamit. W dziecinnie anarchistycznym „Przedostatnim kuszeniu Billa Drummonda” w toruńskim Teatrze im. Horzycy zaczyna od drobiazgu: ksiądz przejechał psa i nie zatrzymał się – i już po chwili mamy poczucie, że cała entropia świata po tej katastrofie zamyka się w jej rozdygotanej pasji, napięciu sylwetki wykrzykującej protest, spojrzeniu natarczywie szukającym wsparcia widowni. Niezgoda na zło tak angażująca każdy mięsień – i tu, i w równie społecznie wrażliwym spektaklu „Caritas. Dwie minuty ciszy” – gdzieś przekracza granice roli, wdziera się na obszary, gdzie teatr włazi nieczęsto, a aktor musi mieć w sobie mnóstwo dojrzałej prawdy, by go przyjęto. Właśnie takiej.

Aleksandr Reznikow [nadzieje]

Rok temu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej młody Białorusin po krakowskiej szkole śpiewał Brelowskie „Cukierki” z przesadą i zagrywaniem się, a widownia szumiała życzliwie „Czechowicz” – i rzeczywiście coś z pyzatego liryzmu nieżyjącego aktora odżywało w młodym adepcie. Niech odżywa dalej: na razie w musicalowej przeróbce „Lalki” w gdyńskim Muzycznym szaleje w scenie paryskiej jako Suzin, a właściwie Chevalier. Z tak niecodziennym a lubianym emploi z pewnością nie zginie.

Wojciech Rogowski [na fali]

Dla niego samego warto było wystawić „Szewców” w koszalińskim Bałtyckim Dramatycznym. Jest w jego dużej posturze dominującej na scenie, w ekspansywnym sposobie mówienia, w swoistym rozpędzie retorycznym, w jowialności, ale kontrowanej złośliwymi błyskami oczu właściwie gotowy mistrz Sajetan Tempe, niepowstrzymany w gadaniu, irytujący i rozkoszny zarazem. Kto wie, czy nie za pośrednictwem jego co nieco Shrekowatej osoby autorzy spektaklu nie dostrzegli w Sajetanie skojarzeń z Jackiem Kuroniem – choć to nic pewnego, bo wyobraźnia interpretacyjna biegła w tej robocie pokrętnymi i czasem dosyć wariackimi ścieżkami.

Jolanta Rychłowska [zwycięstwo]

Leszek Mądzik wcisnął szekspirowskiego „Makbeta” w kadry swojej wyobraźni, na scenie lubelskiego Teatru im. Osterwy, ale aktorom zostawił głównie recytację starutkiego przekładu Józefa Paszkowskiego. Co samo w sobie niosło w deklamowanie i patos. Ustrzegła się go w największym, śmiem twierdzić, stopniu, sięgając zwłaszcza w przedśmiertnych słowach lady Makbet po wyciszony, skupiony liryzm, schodzenie z zewnętrznego hałasu życiowych bitw – w siebie do środka. Może gdyby całość brzmiała podobnie, większa byłaby szansa zgrania tonu tego „Makbeta” z tym Mądzikowym światem, jaki znamy i podziwiamy?

Grażyna Szapołowska [zwycięstwo]

Każdą rolę z „Tanga” w interpretacji Jerzego Jarockiego w Narodowym można analizować długo i głęboko, tyle przynosi nieoczekiwanego materiału interpretacyjnego. Jej Eleonora zasługuje na to być może szczególnie dlatego, że dotąd mało kto czytał w tej postaci coś więcej, niż kurę domową usiłującą nadążyć za twórczym duchem Stomila. Tu rozfikana, dbająca o gibkość figury, transponująca artystowską wolność obyczajową na codzienny hedonizm jest królową życia. Kobieco mądrą, aczkolwiek jej ostrzeżenie „nie przeciągaj struny” skierowane do Ali obrażonej na męski indyferentyzm Artura, jest tak krzyczącym świadectwem patriarchalizmu Mrożkowego świata, że feministki powinny wtargnąć na widownię Sceny na Wierzbowej z transparentami oburzenia…

Borys Szyc [zwycięstwo]

…po czym mogłyby iść się wyluzować na „Sztukę bez tytułu” czyli „Płatonowa” we Współczesnym. Bo u Agnieszki Glińskiej Michał Płatonow nie jest prowincjonalnym Don Juanem uwodzącym wszystkie baby naraz i nie dającym sobie rady ze skutkami, tylko jest uwodzenia bab przedmiotem, słabym i biernym. Nadżeranego przez modliszki pieszczocha aktor szkicuje dojrzale, mądrze rozprowadzając ewolucję postaci na cały, czterogodzinny spektakl, przechodząc od płytkiej męskiej pychy, przez chaotyczną miotaninę, paniczną ucieczkę psychologiczną – aż po sceny finałowe, w których uwodziciel zmienia się w bachora, rozhisteryzowanego i nieznośnego, zasługującego na klapsa a nie na melodramatyczną kulkę z rewolweru. Robota aktorska w starym, dobrym stylu, panie mają głęboką satysfakcję – czego więcej chcieć?

Marta Szymkiewicz [nadzieje]

Pod koniec dyrekcji Bartosza Zaczykiewicza w warszawskie Studio wszyscy bili jak w bęben, bez opamiętania, trochę chyba krzywdząc. Nie da się obronić wystawienia „Yermy”, efektownego przestrzennie i nader ubogiego myślowo – ale w roli tytułowej jej wrażliwość, emocjonalna determinacja, bezbrzeżny smutek w oczach zasługiwały na choć parę dobrych słów. Miało być efektowne wejście do Warszawy jednej z najbardziej obiecującej dziś aktorek – i jeszcze będzie, nie mam cienia wątpliwości.

Andrzej Śledź [zwycięstwo]

Z szacownego, dystyngowanego, aczkolwiek trochę durnowatego Tomasza Łęckiego z „Lalki” Prusa zrobić clowna? Taka jest musicalowa przeróbka powieści w gdyńskim Muzycznym: odsentymentalniona, podrasowana groteskowo, bardziej igrająca z powszechnymi obrazami sfer arystokratycznych i kupieckich, niż je odtwarzająca. A jego Łęcki jest odważną konsekwencją tego założenia. Patrząc, jak idąc gnie się, jakby miał kręgosłup z gumy, jak przesadnie gestykuluje i nadekspresywnie gada, nie wiemy czy jego błazeństwo jest świadectwem pustego łba – czy tylko przykrywką upokorzeń zubożałego arystokraty, świadomie i wyzywająco podsuwaną światu pod nos? A że kłóci się z przyzwyczajeniem do realistycznej dosłowności choćby serialowych obrazów „Lalki” – to może i dobrze?

Hanna Śleszyńska [na fali]

Najsympatyczniejsze, gdy wykonawszy z Janem Jankowskim farsę Anny Burzyńskiej o znerwicowanej śpiewaczce i zakochanym w niej beznadziejnie akompaniatorze, już w trakcie finałowych oklasków, uciszając widzów, sama śpiewa jedną z najbardziej znanych, popisowych arii Pucciniego. Do La Scali może po tym by jej nie przyjęli, ale jest coś uroczego w takiej zabawie aktora sobą i postacią, po dobrze, zawodowo wykonanej robocie, nie intelektualnej może, ale i nie debilnej przecież. Nigdy nie dość powtarzania zadufkom bujającym wyłącznie na wyżynach artyzmu (niekiedy mocno mniemanego), że to też jest wartość sceniczna. Zdaje się, że Wojciech Malajkat nowy szef Syreny, ma ochotę na takie wartości stawiać. Powodzenia!

Edyta Torhan [na fali]

Obrazek z życia na nowohuckim osiedlu w „Mojej Molinezji” Pawła Kamzy w Łaźni Nowej: zwykła kobieta parająca się wróżeniem, jej mąż, jego brat, w którym się chyba cicho kocha. I list z wyrokiem: rak mózgu. Opowieść sceniczna nie jest dosłowna, sporo tu poetyczności, metafor, symbolizmu. Ale to ona dźwiga rolę i czyni to fenomenalnie, bo bez grama dosłowności. Tylko wiotczeje sylwetka, wolniej obraca się głowa, nieruchomieje spojrzenie. Wyłączają się w trudno uchwytny sposób kolejne obszary witalności, reakcje na świat. A końca i tak nie doczekujemy, ktoś nagle, w pół jakiejś metafory gasi światło i już. Niezwykły spektakl i piękna rola, wyzbyta wszystkiego, co byłoby ckliwością, podglądactwem, plotką. Czyste, ciche gaśnięcie.

Małgorzata Urbańska [na fali]

Zagrała tyle najróżniejszych ról w Legnicy, a mnie stoi wciąż w pamięci z roli w niedocenionej „Wysokiej komedii” sprzed sześciu lat. Wspomniany przed chwilą Paweł Kamza próbował wtedy włożyć Norwida(!) we współczesność, dać szansę jego nie granym konwersacyjnym komediom przez szukanie ekwiwalentu wyrafinowanego sposobu bycia w dzisiejszym mainstreamie. Patrzyło się wtedy z zachwytem, ile w jej pułkownikowej jest naturalnej gracji, szyku, elegancji w najprzyziemniejszych sytuacjach. Ten zachwyt nie mija – i gdy gra przerażoną nauczycielkę muzyki w przeróbce Róży Żeromskiego, której dokonał Lech Raczak i gdy w „Mamatangu” równie elegancko relacjonuje zbicie ceny za cukiernicę na internetowej giełdzie do złotych 21,50.

Agnieszka Więdłocha [nadzieje]

W niedocenionym „Nad” Mariusza Bielińskiego w łódzkim Teatrze im. Jaracza nie ma żadnego „nad”; nikt nie podnosi głowy. Świat jest absurdem i męką. Jako więzienna psycholożka zna ogrom niepotrzebnych cierpień; jako zgwałcona w dzieciństwie dziewczyna sama ich zaznała. Umie wpisać sobie ten ból w nieruchomy wzrok, w bezsłowny wyrzut sumienia, w jaki zamienia wyraz twarzy. Dialog toczy się dalej, ale od jej oczu niepodobna oderwać spojrzenia. Chwilę wcześniej błysnęła w koprodukowanych przez Łódź i szczeciński Współczesny „Rowerzystach”. Warto szukać jej wzroku w kolejnych rolach.

Kuba Wojewódzki [pytania]

Stał się symbolem komercji i amatorstwa w polskim teatrze – kompletnie za niewinność. Śmiano się z jego debiutu aktorskiego w komedii Woody’ego Allena w Teatrze 6. piętro, głównie bez oglądania. Tymczasem obsadzony w roli dobrze doń pasującej i zapewne ściśle poprowadzony twardą ręką Eugeniusza Korina zrobił rolę dużo lepszą od prac mnóstwa zawodowych komików – bo pozbawioną rutyny i nonszalancji. Głównych zmór polskiego teatralnego rozśmieszania. Jego wtargnięcie w teatr może przynajmniej ociupinkę wyleczy naszych „cesarzy śmiechu” z pewności, że wystarczy podnieść mały paluszek, iżby widownia kulała się z radości.

Adam Wolańczyk [mistrzostwo]

Gdy wałbrzyski Teatr im. Szaniawskiego ogłosił chęć sparafrazowania na scenie „Czterech pancernych” musiało pojawić się palące pytanie: co z Szarikiem? Owszem jest. Został u Strzępki i Demirskiego psem wojny, starym obsmyczonym weteranem, aportującym bez ustanku pozostałym postaciom całą ich i naszą przeszłość. Nie śmiesznym, raczej żałosnym. I tragicznym, gdy w finale trzymając trzęsącą się ręką całe towarzystwo na muszce żąda minut milczenia i szacunku dla dawnych wielkości, co jest, rzecz jasna, aktem beznadziejnej rozpaczy. Piękna rola seniora wałbrzyskiej sceny, co z ekscentrycznymi młodziakami, robiącymi tam przedstawienia, złapał porozumienie i hasa po rozmaitych przeróbkach „Dynastii” czy surrealistycznych opowieściach o rodzinie Iglaków jak junior.

Robert Zawadzki [na fali]

Widywałem go na najrozmaitszych scenach Polski, od Lublina po Koszalin (ostatnio tam właśnie w świetnej, dynamicznej roli Scurvy’ego w „Szewcach”), a w jeszcze większym rozrzucie na… widowniach. To aktor, włóczący się za teatrem, który uważa za żywy i ważny, walczący nie tyle o zawodową stabilizację, co o uczestnictwo (po obu stronach rampy) w wydarzeniach, które go, jak się mówi, kręcą. Przywiązany do reżyserów, których zaangażowanie ceni, do spraw, które poruszają. I, rzecz jasna, byłoby skrajną bezczelnością, zwłaszcza z pozycji zewnętrznego obserwatora aktorskiego świata, stawianie takiej postawy za wzór czy model. Nikt tak nomadycznego życia w nieskończoność nie pociągnie. A jednak pokornie upraszam panią prezes ZASPu, ponad wszelką wątpliwość słusznie walczącą o nie czynienie z aktorów głównych ofiar bezhołowia dzisiejszego teatru – by myśląc o interesach etatowców, pamiętała też o takich wędrownych ptakach. Tak pięknie kolorowych w aktorskiej ptaszarni.

Jacek Sieradzki