LICENCJA
www.licencja.blog.interia.pl
O mnie
Licencja
42
,
Kraków
Słówko o mnie
Interesuje mnie ciekawe zycie.
Zobacz mój profil
(Nie)ważny klik
ILE?
 
2726
Liczę (na) gości
Pożądana liczba:
 
135305
Dowód na wolność słowa:
 
9393
 
41
Leżakują w piwnicy
Rok 2010
Wrzesień
Sierpień
Lipiec
Czerwiec
Maj
Kwiecień
Marzec
Luty
Styczen
Rok 2009
Grudzień
Listopad
Październik
Wrzesień
Sierpień
Lipiec
Czerwiec
Maj
Kwiecień
Marzec
Luty
Styczen
Rok 2008
Grudzień
Listopad
Październik
Wrzesień
Sierpień
Lipiec
Czerwiec
Maj
Kwiecień
Marzec
Luty
Styczen
Rok 2007
Grudzień
Listopad
Październik
Wrzesień
Sierpień
Lipiec
Czerwiec
Maj
Kwiecień
Marzec
Luty
Styczen
Rok 2006
Grudzień





2009-12-20 Parę słów od Li :)
A jednak nie zapomniałam hasła do swojej Li!
Zaglądam tu czasem i dziwię się rosnącej ciągle liczbie odwiedzin.
Nie wrócę jednak do pisania w tym miejscu, to już przeszłość.
Tak dużo się zmieniło- Ilonka nie żyje, minęły właśnie trzy miesiące gdy przegrała  z Obcym wojnę o swoje życie, ja wybudowałam swój wymarzony dom- jeszcze nie do końca skończony cieszy mnie i daje napęd do działania.
Czasem słońce, czasem deszcz,  przecież wszystko mija nawet najdłuższa żmija.
Czasem tylko zatęsknię, bardzo zatęsknię.
Miłego dla Was!
Li
2009-05-07 DO PRZECZYTANIA:)
I już.

Lubię zmiany i przeprowadzki, ale stąd jakoś ciężko mi wychodzić.
Ktoś napisał poniżej, że " brazylijski serial rulez", ech niech będzie, co się będę spierać z nieżyczliwymi.  
Kawał życia i kawał czasu.
Zapisana historia i emocje, w pamięci już nie do wiernego odtworzenia, a tu są i niech spoczywają w spokoju.
A co dostałam w zamian? Świetne znajomości zawarte via blog i przeniesione do realnego życia. To mój bonus.
Dziękuję Wam za to, że nawet gdy nie chciało mi się pisać, to pisałam.
Pisałam dla Was, tych regularnie tu zaglądających.
W tym zakresie wykazałam się daleko posuniętą konsekwencją, co przy mojej konsekwentnej niekonsekwencji jest naprawdę godne podziwu dla mnie samej:)
Dziękuję za maile, czasem dostawałam ich po dwadzieścia dziennie, po jednej z notek było ich ponad siedemdziesiąt, o rety.... starałam się odpisać na każdy, ale przyznam się, że czasem czułam się jak jakaś instytucja, jak Centrum Kryzysowe, jak Informacja Dla Samotnych Matek, mam nadzieję, że przynajmniej moja wiedza prawnicza  komuś się przydała:)

Cieszę się, że miałam taką frajdę z pisania.
Gdyby nie nieostrożność mojej Starszej i przypadkowe odkrycie bloga przez mojego byłego męża, wdzięcznie nazwanego tu Nemo, gdyby nie podszywanie się kobiety-koń pod kogoś innego, gdyby nie ich toksyczne teksty i toksyczna obecność, pewnie pisałabym tu nadal i nie błąkałabym się teraz po blogosferze w poszukiwaniu nowego lokum.
Nie chcę jednak, by czerpali z mojej energii, by karmili się moimi emocjami, by wiedzieli o moich planach i marzeniach. Nie chcę też, by cierpiały nasze dzieci- osłabił mnie ostatni tekst Nemo do naszej Starszej, że ja z jego alimentów dla dzieci finansuję swoje obiady w knajpach, cha cha..., on naprawdę nie ma pojęcia, ile kosztują dzieci, ale na pewno nie są tańsze w utrzymaniu niż koń.
Przestaję więc tu pisać i przestaję go drażnić.
Przez to, że mnie tak namiętnie czyta (kobieta koń założyła sobie nawet specjalny segregator,  w który wpina każdą wydrukowaną notkę) ja ciągle nie mogę się od niego uwolnić.
A ja nie chcę wracać do przeszłości, bo przecież przede mną nowa, nieskalana, ciekawa i kolorowa przyszłość. Pomimo wszelkich przeciwieństw losu, pomimo troski o Ilonę, pomimo ciężkiej codzienności, głęboko wierzę w to, że to co najlepsze ciągle przede mną.
Jestem w stanie ciągłego nienasycenia życiem.
Każdy ma chwile zwątpienia i mnie one nie ominęły.
Bo kiedyś wszystko mi się udawało i przychodziło bardzo łatwo. Teraz muszę ciągle walczyć z losem o wszystko i o siebie. Jestem tym bardzo zmęczona. Ale przychodzi ta jedna czarodziejska noc, po której nagle wstaję pełna energii, po której chce mi się tańczyć, po której znowu słucham w aucie glośno muzyki...
Odradzam się. Pewnie niedługo znowu popełzam po dnie, ale może będę już pamiętać o tym, że gdy kiedyś upadałam, to tylko po to by przyglądnąć się mrówkom :)
Upadanie i wstawanie, w tym jestem specjalistką.
Potrafię też zrobić sobie makijaż, pod którym nie widać smutku w oczach, potrafię tyle rzeczy, że chyba dam sobie radę z tym wszystkim, co nie? ;))
A co na to Lec?
Wszystko mija.Nawet najdłuższa żmija.

Miłego dla Was!
Li.

P.S. Wyłączam już możliwość komentowania, a kto chce się ze mną skontaktować, to podaję maila:
Mo67@poczta.fm.

2009-05-05 TAKIE TAM... OSTATNIE.

Co dziś u mnie?
A dziękuję, wszystko w najlepszym nieporządku.
Ilona miała dziś operację, już jest wybudzona.

Odebrałam dziennik budowy, jest jeszcze niezapisany.

Postanowiłam skończyć pisać bloga w tym miejscu i o tej porze.
Będę pisać gdzie indziej.

Co mnie skłoniło do podjęcia tej decyzji?
Wiele. To i to, to, to również i to też.

Tyle razy już się żegnałam i wracałam. Zawsze z emocjami.
A teraz beznamiętnie piszę to co piszę, a szeroki uśmiech zadowolenia wypływa mi na twarz.
Koniec jest zawsze początkiem.
A co na to Lec?
Gdy dobiegłem do celu i odwróciłem się, zobaczyłem: LEC.

LEC-CEL. Jakie to proste, prawda?
Ja byłam dla Was, Wy byliście dla mnie, pływy-odpływy, przychodzenie-odchodzenie, koniec-początek, nie umieram przecież :)

Li.
2009-04-30 A KIEDY DLA MNIE BĘDZIE MAJ?

Marudzę i popadam w przygnębiające mnie samą stany rozczulania się nad sobą,  użalania, biadolenia, szukania czegoś tam w czymś tam, płodzenia przemyśleń, wyciągania wniosków i takich tam innych,  mających świadczyć o moich cierpieniach w życiowej drodze przez mękę. Od pewnego czasu piszę tu o sobie prawdziwą elegię, nic tylko postawić mi pomnik...
Jednak i w takich żałosnych stanach można znaleźć plusy- życie mam ostatnio powichrowane, pokrzywione i skomplikowane w stopniu uzasadniającym marudzenie, ale z drugiej strony sporo spraw się wyjaśnia, sporo uczę się o ludziach z mojego najbliższego otoczenia, weryfikuję, zabieram im zaufanie, którym tak bezpodstawnie ich obdarzyłam, dziwię się pewnym postawom, ale staram się, naprawdę staram nabrać dystansu.
To jest trudne, gdy chce się płakać z bólu, bo trudno zachować dystans z nożem w plecach wbitym przez kogoś od kogo spodziewałam się tylko dobra, ale paradoksalnie i nóż w plecach może nauczyć rozumu.
Boli mnie ta nauka jak dotyk rozżarzonego żelaza, wypala mi piętno na duszy, ale dobrze że jest.

Jestem pełna wszystkiego niedobrego.
Żadnej słodyczy, żadnych wytrawnych smaków, tylko gorycz i kwas.
Najwięcej ostatnio we mnie jest lęku, a lęk wysusza usta i zabiera ostatni łyk wody. Boję się, wśród wielu NN lęków jest dokładnie zdefiniowany lęk o przyszłość, po raz pierwszy boję się jej nieprzewidywalności.
To co kiedyś było jej zaletą, budziło ciekawość życia i świata, teraz mnie przeraża. Zdałam sobie nagle sprawę, że do tego co mam na co dzień, dojdzie budowa, kredyty, problemy podbite strachem i ryzykiem. I już wiem, że będzie mi trudno zasnąć,  bo te wszystkie zrodzone z lęku upiory, w nocy hulają sobie we mnie bezkarnie, nie umiem się przed nimi bronić, nie umiem! Snubrakowacze, wiarybraki, rozczarowacze, czarnowidy jak łby hydry  odradzają się każdej nocy, wysysając ze mnie wiarę w siebie i pogodę ducha.
Z lęku nie  śpię już teraz, łażąc w nocy po Krakowie, pod iluzoryczną ochroną mojego psa.

Wyjeżdżam na weekend do Wrocławia, do moich przyjaciół, którzy po prostu od lat są.
Niczego od nich nie oczekuję i sama niczego im nie daję, nie ma pomiędzy nami żadnych zależności, żadnych zobowiązań, żadnych innych znajomych, żadnych nieporozumień, jest czysta żywa chęć wypicia wieczorem wina na podłodze i pogadania do granicy wnętrzności myśli. 

Zabieram Młodszą, Starszą tym uszczęśliwiłam, bo zaprosi sobie koleżanki na babski wieczór, znowu będą całą noc gadać i oglądać filmy, co jest  niebywałą atrakcją, na szczęście jeszcze to pamiętam.
A ja popatrzę sobie na inne niebo.
Nie będę teraz pisać przez kilka dni, myślę że czas uporządkować sobie sprawy na biurku mojego życia, zrobił się bałagan większy niż zwykle.
I jestem zmęczona, to zgrywanie bohaterki jest wyczerpujące.

Li.

2009-04-28 PAROLES, PAROLES...

Moje litery rozbierają się na noc.
Zrzucają swoje dzienne ochronne zbroje, kąpią się w pianie, a potem pachnące, mięciutkie, chętne i bezbronne wsuwają się pod moje palce.
Pieszczę je leniwie, nie muszę się spieszyć ze snem do rana, bo noc hojnie obdarza mnie swoją bezsennością.
Słucham piosenek francuskich, szarpią mi duszę, a ja poddaję się temu z masochistyczną przyjemnością poczucia wilgoci łez pod powiekami i smutku powodu (nie)wiadomego, ale takiego, co to nagle ciężarem spada na serce, wywołuje niepokój do ukojenia tylko przytuleniem.
Tulę więc siebie mocno, odpieram złe wciórności i czekam na ten magiczny moment, gdy moje ciepło przekroczy poziom alarmowy i rozleje się we mnie poczuciem bezpieczeństwa, miłości, odprężeniem i przekonaniem, że cokolwiek się stanie nie jestem sama.
Mam przecież przy sobie siebie, kochaną i potrzebną mi jak powietrze.
Czule i ciepło wyszeptam sobie jeszcze- nie bój się, dasz sobie radę, a jak sobie nie dasz, to Ci pomogę. Na mnie zawsze możesz liczyć, przecież wiesz.

-Kocham Cię wariatko, kocham! I bardzo chcę byś była ze mną szczęśliwa.
-Obiecujesz mi, że będę?
-Obiecuję! Ja Tobie obiecuję, że ze mną będziesz szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
-Jak nigdy? Nigdy nie tak byłam szczęśliwa, jak chciałabym być. Nie umiem o tym opowiedzieć, ale czuję ten brak szczęścia, to taka czarna dziura w sercu pełna niczego, wiesz?
-Wiem. Przecież znam Cię od urodzenia
.

Li.
2009-04-27 WEEKEND NIE DO POZAZDROSZCZENIA


Weekend jest jak mężczyzna- przed sobą niesie kuszącą obietnicę, w trakcie rozczarowuje, a po sobie  pozwala czekać na następnego.

Padam... padam... padam... na mój niezły w sumie  nos.
Młodsza w nocy z piątku na sobotę postanowiła powiększyć efekt cieplarniany temperaturą ciała oscylującą w okolicy czterdziestu stopni. Efektem gwałtownych torsji przyozdobiła podłogę, łóżko i szarego kota, zwłaszcza ten ostatni  element zdobniczy malowniczo schnący  na ruchliwym kocie,   zdecydowanie nie wzbudził mojego entuzjazmu. Kociego zresztą też nie.  
Z tzw. "trzydniówką" walczyłyśmy herbatką co godzinę, mamusiotuleniem, spełnianiem zachcianek, odpieraniem nadmiernego marudzenia, przykrywaniem, odkrywaniem...  zamieniam się wtedy w automat do posług, pełna mobilizacja w trakcie, ale po- padam...padam...padam...
Dziś już jest faza ozdrowieńczo-brykająca, ale do szkoły się nie idzie, również ze względów taktycznych- przez chorobę odwołana została impreza urodzinowa, trzeba pokazać koleżankom, że sprawa była poważna.

Czasem słońce, czasem deszcz, ten weekend nie był taki beznadziejny do końca, bo w piątek zdążyłam dostarczyć sobie wiele przyjemności, w postaci kosmetyczki i obiadu z dziewczynami w
"Corleone",  ogródek jest tu klimatyczny i urokliwy  jak wiejska trattoria na Nizinie Padu, taka w której jadał  Don Camillo z Peppone (Guareschi), pijąc grappę i tocząc spory.

Daję  sobie kilka dni urlopu od intensywnej pracy, będę się obijać, jeździć na rowerze i będę zbierać siły na 11-go  maja 2009 roku.
Zapamiętajcie tę datę- w tym dniu budowa mojego domu zostanie rozpoczęta, a mnie zacznie przybywać siwych włosów.
W ostatnim momencie i  prawdziwym rzutem na taśmę został ostatecznie wybrany wykonawca domu, człowiek  o nazwisku wdzięcznym, twórczym i niosącym ze sobą jakże dużo treści- Sobieszkoda.
No i jak mu nie ufać?
;-)

Miłego dla Was!
Li.

2009-04-24 DO ILONKI- CZEGO NIE UMIEM JEJ POWIEDZIEĆ, ALE POTRAFIĘ NAPISAĆ.


Nieznośny ciężar bytu wcale nie chudnie wraz z wiosną.
Robi się coraz bardziej pękaty od problemów, codziennie obrastając nowymi. Może bym się tym nie przejmowała, bo przecież nie takie ciężary nosiło się na grzbiecie, gdyby nie dotyczyło to osób mi najbliższych.
A na to jestem nieodporna, moja wrażliwość jest tu cienka jak papier ryżowy, tracę siły zmagając się z poczuciem bezradności.
Wczorajszy wieczór spędziłam u brata i Ilony, zawiozłam jej przesyłkę od jednej mojej czytelniczki komentującej tu jako "Baju". W przesyłce był anioł cudnej urody, specjalnie dla Ilonki, żeby ją pilnował i odganiał złe wciórności.
Teraz  w jej wojnie z Obcym  jest taki czas niedobry, bo chwilowo nic się nie dzieje- chemioterapia, decyzją lekarzy zakończona została sześć  tygodni temu, a kolejna operacja, która miała być szybko, jest później, bo powodów jest dużo, a jednym z nich jest brak krwi.
Brak krwi, brak leków anestezjologicznych, brak tego, brak tamtego, a Obcy sobie z tego kpi i uderza nowymi falami bólu, który jak widzę  jest dla niej trudny do zniesienia.
I nie ma pozycji, w której boli mniej.

Trzymaj się Siostro, będzie dobrze, bo przecież nie może być inaczej.
Nie napiszę, że wzięłabym na siebie Twój ból, bo bólu boję się bardzo, nim najłatwiej jest mnie złamać.
Ale napiszę, że podziwiam Cię za Twoją walkę, wytrwałość, siłę, uśmiech i konsekwencję, i że   wspieram Cię moimi myślami w każdej chwili, całą moją energią  i wszystkimi  mocami.
Niech moc będzie z Tobą, damy sobie radę,  przecież wiesz, że my S-wicze, nie odpuszczamy!
Obcy nie ma szans, to jego ostatnie rozpaczliwe podrygi. 

Kocham Cię i całuję,
M.

2009-04-22 MIAU...



Sasza

Smyknęła mi między nogami tak szybko, że zobaczyłam tylko ogon znikający za zakrętem schodów. Modląc się, by drzwi na podwórko były zamknięte pobiegłam za nią. W szpilkach.
Drzwi były niestety otwarte, a gdy zaczęłam miotać przekleństwa na tego kogoś, kto ich nie zamknął, uświadomiłam sobie, że to nikt inny tylko ja sama.


Sasza i Masza

Ona, odurzona nagłą wolnością zastygła w bezruchu dwa metry ode mnie.
Moje kroki niosące za sobą niebezpieczeństwo ponownego domowego więzienia  zmobilizowały ją do skoku na drzewo.
No i tak łapałam moją kotkę Maszę przez następne pół godziny, mając świadomość gigantycznego spóźnienia się  do pewnej instytucji, która spóźnień nie toleruje.


Szary

Zadzwoniłam tam, prosząc o poczekanie na mnie, podałam prawdziwy powód- tak przecież absurdalny, że wiarygodny- gonienie za kotem, wszak to codzienność.
Złapałam uciekinierkę i nieszczęśliwą zaniosłam do domu.


Masza-wieczna uciekinierka

Bardzo mi żal, że moje koty nie moga wychodzić na zewnątrz, zbyt to jest jednak niebezpieczne, za dużo ulic, zamartwiłabym się o nie na śmierć.

Spóźniłam się 45 minut, nie wyszłabym z podwórka bez Maszy.
Nie wyobrażam sobie życia bez moich kotów, uwielbiam je, są katalizatorem mojej trudnej codzienności, mogę na nie patrzeć godzinami, mogę wiecznie słuchać ich mruczenia, nie przejmuję się kocią sierścią na czarnych spodniach, jestem kociarą z krwi i kości, z myśli i serca
.


Kocioperacja

One dają mi siebie codziennie, wyczuwają moje złe nastroje, rozśmieszają mnie, rozczulają, kochają wierną kocią miłością, wchodzą pod nogi, rozkładają się na przejściach, unicestwiły wszystkie kwiaty doniczkowe, podskubują tu-Li-pany, zrzucają, rozwalają, psocą, są.

Każdy powinien mieć swojego Kota- kochającego, delikatnego, pieszczącego, mruczącego, przytulnego, dumnego,  z charakterem, oddanego ale niezależnego.
Dopuszczam wersję dwunożną, ale w ostateczności ;-)

Miłego  kociego dziś dla Was!
Li.

2009-04-21 NIC CIEKAWEGO

Ta chwila, gdy za dziećmi zamykają się drzwi, a ja nie muszę się spieszyć i mam czas na spokojną kawę, maseczkę na twarzy i leniwy poranek jest moją ulubioną. I pewnie dlatego tak rzadką, ostatnio los jakoś dba szczególnie o mój brak czasu dla siebie.
A co na to Lec?
Racjonalizacja: żyjemy coraz dłużej i coraz mniej.

Ale widzę nadzieję-już niedługo Starsza pojedzie na kilka dni na  "zieloną szkołę", potem Młodsza, a potem znowu Starsza na tydzień  do Turcji- a szczególnie ten wyjazd zapowiada się ciekawie- dziecko bierze udział w projekcie  dotyczącym mniejszości religijnych, finansowanym przez UE, w języku angielskim, jedzie kilka dzieci ze szkoły, a cały urok wyjazdu polega na tym, że wyjeżdżają w trakcie roku szkolnego i mieszkać będą u rodzin tureckich, gdzieś pod Stambułem.
Mój pech polega oczywiście na tym, że córeczki nie wyjeżdżają równocześnie, zawsze jednak pozostaje nadzieja w postaci ich wyjazdów wakacyjnych. 
Ale nie ma tego złego... taki rozkład ich nieobecności daje mi  gwarancję cowieczornego przytulenia choć przez jedną z nich, a kto by tam nie lubił być przytulanym?

Stanowczo dementuję plotki, że mam depresję. Nie mam.
Mam tylko chwilowo, absolutnie chwilowo,  ochotę na narzekania, jęczenia, użalania się nad sobą, roztkliwiania i takie tam inne,  mające konsekwencje w postaci porozpieszczania samej siebie z powodu ciężkiej życiowej sytuacji.
A co na to Lec?
Próżność człowieka woli, żeby jego życie stało się prędzej tematem tragedii niż farsy.
O!
;-)
Li.
2009-04-19 NIE LUBIĘ TAKICH DNI, ALE ONE PRZYCHODZĄ BEZ ZAPROSZENIA

Nic mi nie pomaga na ten dręczący mnie od jakiejś tam chwili z przeszłości smutek niewiadomej przyczyny, z nieprawego łoża, z nieznanego ojca, na który nie pomagają konwencjonalne zakupowe metody, bo ani fajne buty, ani pachnący różami róż, ani magiczny puder, ani nawet perfumy, szepczące zapachem, aksamitne, otulające jak najbardziej mięciutki kaszmir... rien de rien. Tkwię sobie w Wielkiej Smucie i nie zmuszam się do radości.
Nie pomaga mi to, że przy górze problemów, na jaką muszę wspinać się co dnia w moim "cudownym i beztroskim" życiu,  mój problem największy to moja starsza córka. Ostatnio.
Bo ostatnio nie mogę się z nią dogadać, strasznie mnie to dręczy, rozumiem, staram się zrozumieć, że wiek dojrzewania, że bunt, że takie tam różne..., jest mi przykro, ale i trafia mnie szlag.
Powiedziała mi, że mam się cieszyć "że się uczy, nie pije, nie pali, nie ćpa i nie puszcza się"... tja... mam się z tego cieszyć? Mam cieszyć się z oczywistości?
Dzieci to szczęście, podobno w dodatku niezmierne.
To moje niezmierne szczęście powiedziało mi też nie dalej jak przedwczoraj, że nie pójdzie ze mną do kina, bo z matką do kina się "nie chodzi".
A bardzo chciałam iść na nowego Allena. No cóż, poszła z koleżankami, a ja wylądowałam z Młodszą na "Hannah Montana". Chociaż jedna z moich córek jeszcze chce pokazywać się ze mną publicznie.
Czas jednak pozbyć się złudzeń, bycie matką to w moim przynajmniej przypadku bycie: sprzataczką, kucharką, szoferem, pogotowiem ratunkowym, dostarczycielem rozrywek, organizatorem wakacji, weekendów, wyjazdów, wyprowadzaczem psa, czyścicielem kociej kuwety, bankierem z porfelem bez dna, ta lista nie ma numerus clausus...

Od trzech godzin Starsza obrażona na mnie siedzi w swoim pokoju zamknięta od środka na klucz.
A powodem są plany wakacyjne nie odpowiadające jej oczekiwaniom.
Trudno, w tym roku nie będzie wyjazdowego zagranicznego rozpasania, budowa domu jest priorytetem także finansowym, nie można mieć wszystkiego, nie można.
A przynajmniej nie ode mnie.
Ciekawe, że wszystkie żądania i oczekiwania skierowane są w moją stronę, a nie w stronę ojca. Nemo zdążył nauczyć je, że nic od niego poza alimentami nie dostaną, że nie mogą na niego liczyć, zrzucił na mnie cały wcale nie słodki ciężar związany z dziećmi, cieszy się swoją wolnością.
A ja pisząc to co piszę, narażę się na zarzuty, że jestem materialistką i egoistką, bo przecież macierzyństwo jest rzeczą świętą, wzniosłą, pełną poświęceń, martylologii  i tym podobnych,  uświęconych literaturą i zwyczajem oczekiwań. Chrzanię to.
Możecie mnie ukamieniować, nie oddam, jestem na to zbyt zmęczona.

Dla mnie dzieci są obowiązkiem, codziennością, niezbędnością, uciążliwością, szczęściem, radością, smutkiem, powodem do zgryzot, przyczynkiem do radości, gwarancją wydatków, koniecznością ograniczania swoich potrzeb, porażką metod wychowawczych, rezygnacją ze swoich pragnień, wzruszeniem, wściekłością, czułością, rozżaleniem,  ale...

...ale mają moje oczy.

Li.
2009-04-17 A PROPOS POPRZEDNIEJ ;-)

Leżymy sobie z Młodszą w łóżku, dziecko głaszcze mnie po głowie, bawi się moimi długimi włosami, nagle zastyga, czemuś badawczo się przygląda i w końcu pyta: Mimi, a po co Ci takie białe włosy?
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Właśnie unicestwiłam wszystkie "białe" włosy Castingiem w kolorze ciemnego brązu  i nie zawaham się go znowu użyć, ostrzegam!

No! Nie dam się. I już! :))

Li.
2009-04-16 ŻYCIE NA DZIŚ USTALIŁO MI NASTĘPUJĄCY STAN FAKTYCZNY:

Patrzyłam z góry na Planty a tam eksplozja zieleni. Kiedy to się stało? Znowu nie zauważyłam...
Zmierzcha, jestem w pracy przytłoczona jej nieprzyjemną ilością, wieczne tonięcie w zaległościach jest chyba moim przeznaczeniem, straciłam już nadzieję na to, że nauczę się porządnie pływać.
Na biurku puszą się tu-Li-pany, rozrzutnie kupiłam kilka bukietów, wspomagając tym lokalnych pijaczków w ich niecnym procederze kradzieży kwiatów z miejskich klombów.
Moje pory roku wyznaczone są kwiatami- dziś tulipany, jutro piwonie, astry i  listopadowy czas na chryzantemy, potem zimowe, sztywne róże i znowu niepostrzeżenie przez okno wejdzie nowa wiosna.

Stoję w miejscu, a jednak idę w czasie. Patrzę na siebie ciągle tymi samymi oczami, starzejąc się w oczach innych. Posuwam się w latach, codziennie 24 godziny kroków dalej, to najbardziej konsekwentny ruch w przyrodzie, tylko dlaczego nie smukleją mi od niego mięśnie?
Idę na spacer w czasie bez możliwości powrotu do siebie sprzed godziny, codziennie uprawiam jogging życia,  z czasem tracąc kondycję na rzecz zadyszki, skurczy mięśni, i pomarszczenia ciała.
Kiedyś, dawno, nie pamiętam, może sto lat samotności temu, moje życie upadło i straciło kolejkę do swojego ułożenia. Teraz znowu muszę odstać swoje w tłumie takich jak ja, rozbałaganionych wiecznych optymistów, pewnych że przecież musi być lepiej, a najlepiej to niech będzie dobrze, że przecież każdy ma swój kawałek cienia i podłogi, że przecież każdemu wolno kochać, że przecież dlaczego nie ja, że przecież...

Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata * 

Niewiele rzeczy jest smutniejszych od czasu strawionego na poszukiwanie straconego czasu.
Nie oglądam się już za siebie tylko dlatego, że tęsknota za dawną mną kamieniuje mi wspomnieniami duszę. Tyle zgubiłam po drodze bagażu spraw, emocji, ludzi, gestów, spojrzeń w oczy, dotyków, miłości, że teraz idę lekko, wolna od obciążeń, ale...  pusta.
Czuję wzbierające we mnie Wielkie Nic - i nie ma tam miejsca na nic innego.
To taki bezpieczny i absolutnie beznadziejny stan.
A co na to Lec?
Wszystko mija. Nawet najdłuższa żmija.

Ech... ten Lec!
Li.

* Szymborska.
2009-04-15 NARZEKAM, BO NIC INNEGO MI SIĘ NIE CHCE!

Widzę jak rośnie ilość odwiedzin na blogu, ale nie mogę zmusić się do pisania.
Jestem taka zmęczona!
Mam w głowie dziurę,  w której kiedyś był mózg, prawdopodobnie wyparował i to  w całości. Zostały mi tylko odruchy bezwarunkowe. Chce mi się nic.
Jestem tylko ogarnięta przemożnym pragnieniem snu, ciało instynktownie układa mi się w pozycji horyzontalnej, pragnę spokoju, ciszy i snu, kojącego snu.
Czuję się jak nadmiernie wybujały pęd pozbawiony nagle podpory. Potrzebuję solidnej tyczki i solidnego lania tą tyczką, ale to na marginesie. 
Ratunku!
Od jutra mam zamówione seanse u mojego Mongoła, niech mnie porządnie pomasuje i przekaże mi choć trochę swojej energii, bo inaczej umrę z nudów sama ze sobą.
Odnotowuję obecnie w swoim życiu straszny upadek, w dodatku bez przyjemności będących udziałem kobiety upadłej, co jest już naprawdę jawną niesprawiedliwością losu.

A przed chwilą kot zrzucił Młodszej na głowę ciężki kubek pełen herbaty, nie pytajcie jak to możliwe, że Młodsza miała głowę niżej niż kubek, ale jest guz i był płacz, no i jest usprawiedliwienie, by nie iść do szkoły, ech... nawet nie chce mi się oponować, jak ja się czuję tak beznadziejnie, to czemu odmawiać prawa do złego samopoczucia dziecku?

I nawet nie chce mi się sprawdzić, co na to Lec!

Li.
2009-04-10 CHCENIA I NIECHCENIA


Naprawdę chciałam napisać notkę świąteczną, ciepłą,  pełną życzeń i miłości do świata.
Taką, która wywołałaby wizję żółtych kurczaczków na białym obrusie, zielonej rzeżuszki, kolorowych pisanek, uśmiechniętych,  szczęśliwych rodzin, mazurków z moją ulubioną masą kajmakową...
Naprawdę chciałam... Może gdybym  się zmusiła, to okrągłe literki spadłyby z klawiatury na białą kartkę ekranu.
Ale mi się nie chce!
Dzieci wyjeżdżają dziś wieczorem, nie będzie ich do poniedziałku rano, posnuję się przez dwa dni pomiędzy rodzinnymi i znajomymi stołami, pojeżdżę na rowerze, może uda mi się wyspać, a co najważniejsze - jutro rano pojadę do rodziców i wysprzątam im dom. Wielką mam ochotę na pucowanie i na spływającą potem satysfakcję ze lśnień i błysków.
Żałuję, że na co dzień nie mam czasu na sprzątanie- kiedyś mnie to przecież relaksowało...
A dziś mam Panią Jadzię i zakaz dotykania odkurzacza, bo podobno nie umiem odkurzać, a już na pewno składać rury w specjalny panijadziowy sposób! I gdy już naprawdę muszę coś odkurzyć, winę za niedbale zwiniętą rurę zrzucam na Panią Ewę, z którą Pani Jadzia toczy cichą wojnę o prymat w naszym domu.
Awantury murowane, a ponieważ kobiety ze sobą się  nie spotykają, to wzajemne pretensje i tak trafiają do mnie. A ja... no cóż...:)

Nie mam czasu, ani ochoty zastanawiać się nad tymi Świętami, medytować, wpadać w zadumę, dla mnie to przedłużony weekend z tradycjami, którym się poddam.
Robię sobie listę zakupów, Młodsza w poniedziałek ma 10 urodziny, mam zamiar zrobić jej piękny tort, najpyszniejszy z tortów, taki specjalny na dziesiąte urodziny, od tej pory będzie już mieć dwie cyferki lat, powoli kończy się jej dzieciństwo, a mnie dopada myśl, że to już moje ostatnie dziecko...

Ech, ten upływ czasu jest taki bezlitosny, kolejne Święta już przecież za rok.

Miłego dla Was!
Li.

P.S. No jasne, że WESOŁYCH ŚWIĄT!

2009-04-09 NOTKA OD RANA EWOLUUJĄCA ;-)

Panie Boże spraw, żeby mi się tak chciało jak mi się nie chce.
A co na to Lec?
Życie zmusza człowieka do wielu czynności dobrowolnych.

Chaos, napięte terminy, spotkania, zmęczenie- odcinam łby tej hydrze codzienną pracą, a ona i tak odrasta,  śmiejąc mi się prosto w twarz.
Jestem w prawdziwej desperacji, bo do tego wszystkiego nic mi się nie chce, zmęczenie zobojętnia mnie na smaki życia, mam ochotę tylko "iść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko."
Czekam jak na wybawienie na piątkowy wieczór, gdy dzieci pojadą z ojcem do babci po mieczu, wrócą dopiero w niedzielę, a ja będę spać, robić nic i pławić się w świątecznych przyjemnościach.
Znowu muszę naładować swoje baterie!
Bo po Świętach będzie jeszcze (cudownie!) gorzej, na początku maja zaczyna się budowa.
Wielkimi krokami zbliża się też termin rozprawy alimentacyjnej, to dopiero będzie ciężkie przeżycie, bo konieczność patrzenia na to, jak Nemo usiłuje udowodnić, że dzieci nie muszą mieć zajęć dodatkowych, że basen to fanaberia, hiszpański fanaberia, wyjazdy weekendowe są nikomu niepotrzebne, że nie trzeba im kupować książek, płyt i flmów, że za często chodzą do kina, że nie muszą mieć kilku par butów, kilku par spodni, że korepetycje z fizyki są niepotrzebne- będzie żałosną farsą...
Mam świetnego adwokata w postaci K., sama nie odważyłabym się występować ;-)
W dniu, w którym nareszcie zdałam sobie sprawę z tego, że to ja, nikt inny TYLKO JA jestem odpowiedzialna za dzieci, że ich ojciec  w niczym mi nie pomoże, że mogę liczyć tylko na siebie i trochę na pomoc swojej rodziny, poczułam ulgę.
I wolność! Słodką wolność od uzależnienia się od drugiej osoby.
O nic go nie proszę, nie biorę go pod uwagę w żadnych naszych planach, żyję tak jakby go nie było, a gdy objawia znienacka i rzadko chęć zabrania dzieci, tak jak teraz na Święta, proszę bardzo- może je zabrać. Ale gdyby ich nie zabrał, święta spędziłabym z dziećmi i też byłoby dobrze.
Ja tylko bezwzględnie będę egzekwować alimenty na rzecz dzieci, to jedyna płaszczyzna (brrr...) na której mam ochotę  z nim się spotkać i skopać mu tyłek. Bo tyle prosiłam, chciałam iść na ugodę, wierzyłam w jego słowa, że już, że od stycznia, że zapłaci za zimowisko, że za dwie zielone szkoły, że... ech, żałosne to wszystko i żałosne są baby takie jak ja, co to nigdy nie uczą się na własnych błędach, co to mają w sobie jakieś beznadziejne sentymenty i litość dla mięczaków.

Najważniejsze, to być w zgodzie z sobą samym i nie oglądać się wstecz. 
Jestem absolutnie i z niezachwianą pewnością przekonana, że we wszystkich moich sprawach szczęście życiowe już mnie nie zawiedzie.
Limit pecha i braku szczęścia mam wyczerpany do dna, bez możliwości debetu.

Miłego dla Was!
Li.
2009-04-07 GDYBYM...


Gdybym miała czas to napisałabym o wydarzeniach ostatniego tygodnia.
Ale nie mam!
Nic więc nie napiszę o sztuce "Szalone nożyczki", na której byłam w środę w teatrze z Jolą, komentującą tu pod wdzięcznym nickiem Jędz@, co jest absolutnym kamuflażem, bo w realu to sam miód, zupełnie nie jędzowaty. Kompletnie  nie mam czasu, by napisać że nie przepadam za farsami, a jednak ta farsa obroniła się i doprowadziła nas  ze śmiechu do łez.
Z powodu braku czasu nie napiszę też zbyt wiele o kabarecie "Loch Camelot" w piątkowy wieczór, choć występ Łady Marii Gorpienko jak zwykle zachwycił, ona ma taki timbre głosu, że idealnie trafia w moją wrażliwość...
Będę milczeć jak ciemna mogiła na temat imieninowej imprezy R., nikt nie wydobędzie ze mnie wyznania, że było jak zwykle świetnie i śmiesznie.
Na temat niedzielnej wyprawy do Lipnicy Murowanej też nic nie napiszę, bo szkoda czasu na pisanie o konkursie na najwyższą palmę wielkanocną (kogo obchodzić może fakt, że najwyższa palma miała 33 metry i krzywy czubek?), albo o moim błądzeniu "polami, polami po miedzach,  po miedzach", notabene przy wtórze WGB, a to   pod wpływem głosu pani z GPS-u (umierałam ze śmiechu, gdy Młodsza prowadziła dyskusje, że tu nie ma żadnego skrętu w lewo po 600 metrach, faktycznie nie było, do niczego ten GPS, nie ma to jak mapa!). 
Myślę też,  że na temat Lipnicy i zamku w Nowym Wiśniczu najwięcej do powiedzenia będzie miał W., który się tam pojawił przypadkiem, bo przecież nie dlatego, że przeczytał na blogu, gdzie jadę z dziećmi w niedzielę...?
Nie mam czasu nawet pisać, że nie mam czasu, do Świąt będę w wielkiej zajętości, nawet w Wielki Piątek mam już wyznaczone różne takie nie świąteczne, ech... zawsze po lenistwie muszę pracować podwójnie, może to i sprawiedliwie społecznie, ale niesprawiedliwie wewnętrznie, burzy się we mnie krew.
No, ale przecież nie mam czasu o tym pisać!
Miłego dla Was!
Li.

2009-04-04 CZYM SKORUPKA ZA MŁODU...

Moja Młodsza organizuje swoje dziesiąte urodziny i ma z tego powodu tylko zmartwienia.
Dziś rano, nie oszczędzając mojego zmaltretowanego wczorajszą imprezą samopoczucia roztoczyła przede mną swoje żale z powodu organizacyjnych trudności, a zwłaszcza wzajemnych animozji poszczególnych koleżanek, co oczywiście skutkuje postawieniem jej przez koleżanki przed niechcianym wyborem: "Albo ona albo ja". Koleżanka Basia nie przyjdzie, jak będzie koleżanka Iga i nie daj boże Marysia. Koleżanka Laura nie znosi koleżanki Wiktorii, koleżanka Wiktoria oprócz koleżanki Laury nie trawi jeszcze Zuzi .. a moje dziecko żyjąc ze wszystkimi w zgodzie, teraz za to obrywa.
I wygląda za to, że z dziesięciu zaproszonych dziewczynek na przyjęcie stawią się tylko cztery, nieutralne i spoza tzw. układów.
Z tych dziecięcych niechęci rodzą się potem zupełnie dorosłe, acz niedojrzałe zawiści, zazdrości, koterie, obozy, oboziki, koalicje, a wszystko podszyte interesownością, płytkie i zmienne jak chorągiewka na wietrze.
A mnie trudno jest dziecku tłumaczyć ten świat, bo sama go nie rozumiem. 
Co na to Lec?
Trzeba być zawsze tylko sobą. Koń bez ułana jest zawsze koniem. Ułan bez konia tylko człowiekiem.

Piękna sobota przed nami, proszę Państwa.
Umówiłyśmy się na obiad w knajpie ze znajomymi, nie chce mi się gotować, zresztą szalejąca przedświątecznie Pani Jadzia nie wpuściłaby mnie do kuchni.
A jutro jedziemy do Lipnicy na konkurs palm wielkanocnych.
Miłego dla Was!
Li.
2009-04-01 JEDNO DMUCHNIĘCIE LOSU...

Życie człowieka jest jak płomień świecy. Może palić się długo, powoli dochodząc do swojego końca, ale ciągle dając światło, a może być zdmuchnięte nagle, choć wydawało się, że jeszcze długo palić się będzie...
To Los-kpiarz okrutny, gdy kapryśnie dmuchnie w ludzką świecę -nic nie jesteś w stanie zrobić, a po człowieku zostaje tylko dziura, znicz przy drodze i ogromne poczucie winy u tego, kogo rękami swoje sprawki załatwił los.
Moja dzisiejsza primaaprilisowa noc wyglądała tak:
tuż przed północą miałam już błogi spokój, muzykę, przyćmione światło, rozłożoną pracę i kieliszek białego reńskiego, co za szczęście, że rozcieńczyłam go wodą, to zbrodnia na winie, ale za to mogłam wsiąść do auta po rozpaczliwym telefonie od M.: "J. zabił człowieka, gdzieś za Wieliczką, proszę Cię pojedź tam, ja też już jadę".
Okoliczności były przerażające- J. wracał do domu z córką M.(M. jest moją dobrą koleżanką, J. klientem, poznali się u mnie w pracy i okazało się, że są dla siebie stworzeni, mężczyzna po przejściach i kobieta z przeszłością, świetnie im razem ze swoją  miłością, spokojną i zrównoważoną),  na prostej drodze, poza zabudowaniami nagle wpadł mu na szybę auta człowiek, odłamki szyby pokaleczyły córkę M., J. zjechał na pobocze i...
Już wiemy, że chłopak miał 19 lat.
Wszedł prosto pod rozpędzone auto z lewej strony, J. nie miał szansy go zauważyć, a siła uderzenia była tak duża, że urwała chłopakowi obie nogi. Szczęście w nieszczęściu dla J. jest takie, że chłopaka na tej ruchliwej drodze Kraków - Tarnów widział kierowca pewnego TIR-a, mrugnął mu nawet światłami, a ten stojąc na środku drogi między pasami wygrażał mu pięściami. Po czym nie rozglądając się, wszedł prosto pod auto J. Tirowiec zatrzymał się, bo widział zdarzenie w lusterku.
Będzie bardzo istotnym świadkiem.
Gdy przyjechałam J. był kompletnie rozstrzęsiony, trochę poturbowany w dodatku przez brata ofiary, który nagle wyłonił się jak spod ziemi i sam postanowił wymierzyć sprawiedliwość.
Straszny był widok matki, stojącej jak Niobe nieruchomo nad przykrytymi czarną folią zwłokami, ten biedak leżał na poboczu trzy godziny zanim Policja zakończyła swoje czynności.
My staliśmy po drugiej stronie drogi, aż zapaliłam sobie papierosa, takie historie z urwanymi  ludzkimi częściami  robią wrażenie, bardzo też  kłuł w oczy czarno-czerwony adidas pozostawiony na środku drogi, w takiej pospiesznej i niezamierzonej drodze do wieczności  ludzie często gubią buty.

Oceniając sprawę z zawodowego punktu widzenia  winy J. nie widzę.
Nie miał szansy, by ominąć ofiarę, zauważył ją w ułamku sekundy tuż przed maską, potem już był tylko huk pękającej szyby i walka o utrzymanie toru jazdy.
Jestem pewna, że sekcja wykaże obecność alkoholu we krwi ofiary i to pewnie w wysokim stężeniu. Mam nadzieję, że ten fakt w połaczeniu z zeznaniami tirowca spowoduje umorzenie postępowania na etapie Prokuratury.
Ale w J. ta sprawa będzie tlić się zawsze, przejeżdża tą drogą codziennie, rodzina pewnie wystawi na poboczu krzyż, to będzie codzienna pokuta za nie swoje winy, znam go i wiem, jak bardzo będzie to dla niego ciężkie przeżycie.

Wracając potem spokojnie  do Krakowa, przypominałam sobie swoje historie, gdzie "o włos" uniknęłam podobnych przeżyć, gdzie w ułamku sekundy udało mi się zahamować, albo gwałtownie skręcić, gdzie czułam potem taki straszny lęk na samą myśl, co by było gdyby... ech...
J. jest świetnym kierowcą, jechałam z nim kilkakrotnie.
Nic mu jednak jego umiejętności nie pomogły. Nic!
Los...

Li.

2009-03-31 MIX BUDOWLANO-MIESZKANIOWY

Dziś mam kolejne spotkanie z cyklu "Sprawy budowlane", obecnie pochłania mnie to bez reszty i choć nie umknął z mojego pola widzenia fakt, że ostatnio częściej chodzę na takie spotkania niż na randki, nie martwię się tym- z przyjemnością nadrobię to sobie w przyszłości, gdy już będę mieć gdzie mieszkać!
Szykują się duże zmiany.
Postanowiłam, że budowę przeczekam w przyjemniejszym otoczeniu,  a że mój ukochany brat przeprowadza się z Iloną do nowego mieszkania, postanowiłam wykorzystać więzy krwi i przyjąć jego propozycję nie do odrzucenia-ich dwupoziomowe 140-metrowe mieszkanie przytuli mnie z całym inwentarzem żywym i martwym, przestanę mieć w swoim bezpośrednim otoczeniu kartony, jako element wyposażenia wnętrz, będę znowu mieszkać ładnie i przytulnie.
Trochę skomplikuję sobie życie koniecznością dowożenia Młodszej do szkoły, ale przez rok wytrzymam.
Spadną mi za to koszty utrzymania, wieczorami będę mogła wylegiwać się w wannie pełnej piany i pachnących olejków... jakie otwiera się przede mną pole do eksploracji w drogeriach... mhmmm... do tej pory dział olejków do kąpieli w wannie starannie omijałam.
Coś za coś, jak to w życiu.
Moje córki nareszcie zyskają własne pokoje, moje gotowanie rozwinie skrzydła w dużej kuchni  z wielkim stołem, więc nareszcie będzie comme il faut, w zimie przestaniemy marznąć, Pani Jadzia pewnie ponarzeka na konieczność chodzenia po schodach, a Panią Ewę może nareszcie uda mi się zwolnić, o ile pozwoli mi na to sumienie.
Na pewno zadowolone będą koty i pies.
Perspektywy są. Nie zakłóca ich nawet konieczność kolejnej przeprowadzki, przecież znowu będzie okazja do zrobienia porządków i wyrzucenia niepotrzebnego balastu.
Że też mi się chce przenosić?
Chce.
Moje poczucie piękna gwałcone jest codziennie widokiem ohydnej sino-niebieskiej łazienki. Moja miłość do obrazów cierpi, widząc je spakowane w kartony, a to z powodu barbarzyńskiego zakazu wbijania gwoździ w te wynajęte ściany.
Moje oczy tęsknią na widokiem światła bawiącego się w kolekcji mojego łososiowego szkła. Moje poczucie intymności i samotności chciałoby być ze mną w sypialni sam na sam, a nie z baterią moich skądinąd ukochanych córek.
Moje poczucie bezpieczeństwa zyska na pewności siebie, wiedząc że nikt mnie stamtąd nie wyrzuci. I nawet jak przeprowadzę się tylko na rok, to jest aż na rok.
Moje, mnie, dla mnie- akcentuję to bardzo, ale przecież jestem dla siebie bardzo ważna, bo jak ja o siebie nie zadbam, to kto?
Wanna... ooooooooch!
Li.
2009-03-30 SKUTKI MYCIA AUTA DLA POGODY W KRAKOWIE.

Jednak oddanie w sobotę auta do myjni z fanaberią w postaci wosku ręcznie nakładanego, zdominowało pogodę aż do dziś- deszczowa szarość za oknem upewnia mnie tylko w meteorologicznych powiązaniach pomiędzy moją wizytą w myjni, a niskim pułapem chmur deszczowych.
Widocznie moim przeznaczeniem jest mieć brudne auto, czas pogodzić się z tym zjawiskiem i przestać inwestować w ręczną myjnię, wosk i pranie tapicerki. Pogodzenie się z nieuchronnym pozwala oszczędzić siłę na walkę z niedookreślonymi jeszcze przeciwnościami losu, a tych ostatnich akurat  mi nie brakuje, ciągle to w dodatku katalog niezamknięty.
Tylko jak tu walczyć z kimkolwiek i z czymkolwiek, gdy pokojowe, a nawet sypialniane nastawienie do świata łagodzi obyczaje i wytrąca z dłoni broń? Jak tu walczyć, gdy nie chce się wychodzić z twierdzy łóżka, oblężonej przez koty i psa?
A co na to Lec?
Nie mocuj się z sobą, i tak przegrasz.

Przestałam obarczać się winą za stratę czasu, za marnotrawienie go, za lenistwo i czasowy marazm, bo leżąc w łóżku do południa rzeczywiście nie robię nic dla ludzkości, ale za to ile robię dla siebie!
I mam z tego czystą, niczym niezakłóconą przyjemność, a życie i tak wystawi mi za nią rachunek, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, bo poznałam już smak tego swoistego losowego barteru- prędzej czy później za przyjemność płacę przykrością, to bezgotówkowa wymiana emocji, w najlepszym przypadku bilans wychodzi na zero, choć z reguły wygrywają prawa rynku i przykrości jest więcej, bo jest tańsza i łatwiej dostępna.
Posybaryczę sobie dziś do południa, to jest mój czas cudownie zmarnotrawiony dla siebie, a i tak  niezależnie od tego co robię  czas płynie dokładnie tak samo.
A co na to Lec?
Nie traciłem czasu na marne. W dowodzie osobistym uznano mi wszystkie oficjalne lata.

Miłego dla Was!
Li.


2009-03-28 Z CYKLU: PORACHUNKI I ROZLICZENIA.

Nemo traktuje mojego bloga jak źródło informacji o mnie i o dzieciach. Czyta uważnie, drukuje sobie każdą notkę, wkłada ją do specjalnie założonego w tym celu segregatora, więc gdyby nagle system unicestwił mi bloga, istnieje jego papierowa kopia, choć z całą pewnością nie będę mieć do niej dostępu ;-)
To mnie niezwykle śmieszy, ale niestety w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu- jego wieczne pretensje do mnie, które wylewa na Starszą, doprawdy to straszna wina tego dziecka, że ma taką matkę jak ja.
Notka o imieninach spowodowała prawdziwą burzę, dziecko na to nie zasłużyło!
Dlatego dziś pozwalam sobie na takie słowa:
Drogi Nemo, odpuść sobie nareszcie, przestań interesować się mną i moim życiem, zamień to chore zainteresowanie na zdrowe zainteresowanie się naszymi dziećmi, bo oto mija kolejny weekend w życiu naszych dzieci, w którym nie uczestniczysz.
Kiedy ostatni raz byłeś z nimi na spacerze? W kinie? Na nartach? Na rowerze? Na zakupach? Na basenie? Dzieci już wiedzą, że znowu nigdzie nie zabierzesz ich na wakacje, a ja pytam co z tym miesiącem wakacji do którego zobowiązałeś się na sprawie rozwodowej? Co z każdym co drugim weekendem? Co z wtorkami i czwartkami od godziny 17 do godziny 21?
Wpadasz na dwie-cztery godziny tygodniowo i jeszcze w dodatku marnotrawisz ten czas na gadanie o mnie.
Kiedy nareszcie zrozumiesz, że mnie nie interesuje Twoje życie, ani Twoje wybory, ani Twoja kobieta-koń, choć oczywiście temu ostatniemu nigdy nie przestanę się dziwić (i śmiać, wybacz zamierzoną złośliwość).
Mnie interesują tylko nasze dzieci, a Ty zrzuciłeś na mnie cały ciężar związany z ich wychowaniem i utrzymaniem (bo chyba masz świadomość, że te groszowe alimenty jakie łożysz na dzieci są kroplą w morzu potrzeb?), bo niestety wiesz, że ja sobie poradzę.
Całe życie byłeś wygodnym, kanapowym kotem, miau..., ale może już czas być mężczyzną?

Ad rem- sam dokonałeś wyboru odstawiając dzieci na bok, na rzecz życia z kobietą-koniem, więc przynajmniej mi nie przeszkadzaj, nie judź, nie jęcz, nie marudź, nie dręcz, przestań je zatruwać, a wysokość alimentów ustali między nami sąd, skoro nie stać Cię na konstruktywną rozmowę w tym temacie.
Ja byłam otwarta na Twoje propozycje, ale doprawdy nie interesuje mnie to, że musisz utrzymywać bezrobotnego konia, może najwyższy czas by poszła do pracy? Sporo moich znajomych szuka opiekunek do dzieci, lub sprzątaczek, choć nie jestem pewna, czy mogłabym polecić ją z czystym sumieniem.
Dzieci naprawdę chętnie pojadą z Tobą na weekend, na wakacje, wszędzie, gdzie je tylko zabierzesz. To, by jednak nie kontaktować się z kobietą-koniem, jest ich decyzją, ja nie mam na to wpływu, ale widzę, że taka ich postawa jest dla Ciebie wygodna. Bo nic nie musisz, obrażając się na nie za to, że nie chcą się spotykać z Twoją Izabel. A może byś jednak wykazał jakąś aktywność? Może poszukał pomocy u psychologa? Może pokaż im, że zależy Ci na nich? Może one czekają na to, być zaczął szukać rozwiązania tej sytuacji? Może byś nie słuchał końskich podszeptów, żeby czekać aż dorosną? Takie rady wypływają tylko z jej obaw i zazdrości. Tego czasu jaki masz teraz,  nikt Ci nigdy nie odda. Tylko teraz Twoje córki mają 10 i 15 lat. Jak nie nawiążesz silnej więzi teraz, jak ich do siebie nie przekonasz, jak znowu Ci nie zaufają, to stracisz je bezpowrotnie na tym najważniejszym polu bezwarunkowej miłości między dziećmi a rodzicami.
Ja na pewno nie będę stała temu na przeszkodzie, bo bardzo kocham swoje dzieci. Tylko widzisz- ja nie będę wnikać w ich decyzję, co do braku kontaktów z koniem i nie wymagaj ode mnie, bym to ja je przekonywała do jej zmiany, nie cierpię tego babska i sam wiesz, że mam ku temu powody. Głupie jest też to, że ona chce być ich matką, nie zapominaj, że one mają matkę- mnie.
Nie chcę ingerować w wasze ustalenia i zaakceptuję  każdą decyzję dzieci. To Twoja rola, by Twoje dzieci chciały spotkać się z kobieta-koniem, mimo niewątpliwych krzywd, jakie im wyrządziła. Myślę jednak, że uporały się już w jakiś sposób z przeszłością i najwyższy czas, byś i Ty zamknął za nią drzwi.
Koń jaki jest każdy widzi, ale skoro Ty ją kochasz, to może dzieci to nareszcie zaakceptują.
Tylko się o to musisz trochę postarać, rzeczy ważne nie przychodzą w życiu łatwo. 
Proszę też, byś przestał  im opowiadać historie na mój temat, dla dzieci jestem ostoją, poczuciem bezpieczeństwa, najmądrzejszą i najukochańszą mamą i nic tego nie zmieni, zdaj sobie z tego nareszcie sprawę, szczęśliwie mamy bardzo inteligentne, myślące i bystrze obserwujące rzeczywistość dzieci.
I jak mi ostatnio powiedziała Młodsza- jestem najładniejszą mamą ze wszystkich trzecich klas.
W tej kategorii kobieta-koń też nigdy ze mną nie wygra;-)
Może więc zamiast skupiać się na walce, czas zacząć skupiać się na rzeczach ważnych?
Przemyśl to sobie, jestes przecież dr hab., a to zobowiązuje przynajmniej do właściwych procesów myślowych! I do wyciągania wniosków.

Li.

2009-03-27 ZGUBNE DLA PRACY SKUTKI KOŃCA TYGODNIA

Ten tydzień zwariował i dobrze, że umiera wraz z weekendem bez możliwości reanimacji. 
Ilość spadającej na  mnie codziennie pracy wpędza mnie w rozdwojenie jaźni- z jednej strony cieszę się, bo jako niewolnik wolnego zawodu, pracując zarabiam na tak mi potrzebne cegły i stal, z drugiej strony moje lenistwo i hedonizm cierpią męki okrutne.
Jeden tylko raz w tym tygodniu miałam okazję do relaksu, gdy położyłam się na łóżku u ulubionej kosmetyczki Magdy i odpłynęłam na trzy godziny na wyspy szczęśliwe pod banderą pieszczoty jej czarodziejsko kojących dłoni (ale mi wyszło fajnie grafomańskie zdanie ;-).
A teraz siedzę w swoim gabinecie, słońce łaskocze mnie w twarz, mrużę oczy patrząc na zaokienności, w perspektywie mam ciężką pracę do wieczora, ale szczęśliwie przerwaną fryzjerem i zwyczajowym cotygodniowym obiadem z ulubionymi kobietami, co od razu budzi we mnie myśli wyzwoleńcze i chęć ucieczki od obowiązku  pracy na resztę dnia. 

Ze zgrozą skonstatowałam, że ostatnio dostarczam sobie za mało przyjemności, a to może wywołać nieodwracalne następstwa w postaci zgorzknienia, smutnienia, czarnowidztwa i takich tam strasznych etapów na drodze do bruzd smutku i zmęczenia na twarzy.
I nie daj boże będę wyglądać jak jakiś koń, więc teraz... przeciągam się leniwie... uśmiecham się do siebie... tak... stanowczo należy mi się coś od życia... hmmm... na pewno pójdę sobie do Sephory po złoty puder i może jakieś nowe perfumy... mhmmm... wiosna!
Miłego dla Was!
Li.
2009-03-26 GDY SIĘ BOJĘ-PRZYTULAM SIĘ DO LECA.

Od pewnego czasu czuję, że jestem w jakimś przełomie życia, ścierają się we mnie płyty tektoniczne moich poglądów, marzeń i decyzji,  i albo lekko drżę, trzęsąc swoim światem,  albo wybucham i dymię, najważniejsze że nie pozostaję na te ruchy obojętna.
A co na to Lec?
Z walki myśli rodzi się pokój człowieka.

Życie nauczyło mnie  wiary w konieczność zmian, ciekawości w zaglądaniu za róg i walki ze strachem o byt. Bo to przecież jasne, że się boję. Czasem boję się tak, że zwijam się z bólu i czuję jak mi brakuje powietrza.
Strach jest okrutny, dławi i otumania, paraliżuje rozum i odbiera jasność spojrzenia. Najbardziej w życiu walczę ze swoimi strachami, bo w tylu sprawach jestem tchórzem i tylko honor nie pozwala mi zwiać. Rozsądny stosunek strachu do rzeczywistości pomaga żyć, przerost strachu jest zbrodnią na samym sobie, bo zabija poczucie własnej wartości, marzenia, wiarę w siebie i radość życia.
Zaczynamy budowę.
Strach przybierze konkretną, materialną postać pliku banknotów.
I będzie mi towarzyszył codziennie, taki wstrętny, nieprzystojny, złośliwy, wymagający, bezlitosny, nieprzewidywalny, piętrzący trudności, wierny towarzysz snubrakowaczy, wiarybraków, czarnowidów i tej nielubianej części mnie, utkanej z (ir)racjonalnych lęków.
Niczego tak nie pragnę jak spokoju i własnego pokoju.
Aby go znaleźć muszę wybudować sobie dom. Czeka mnie kilkumiesięczna walka z moim strachem, który jest przekonany, że mi się nie uda.
A co na to Lec?
Nie sięgnąłby nigdy wielkości bez tych kłód rzucanych mu pod nogi.

Kocham Pana, Panie Lec.
Li.
2009-03-25 KRÓTKI WYKŁAD O PRYNCYPIUM

Rano pijąc pospiesznie pierwszą kawę nie podejrzewałam nawet, że ten wtorek jest jakiś szczególny. Ot, wtorek-potworek, dla mnie zawsze do późnej nocy bardzo pracowity. I nic mnie nie ostrzegło, żadne znaki na niebie i ziemi, żadne przeczucia, żadne wykopaliska z pamięci, nic, kompletnie nic- wtorek dwudziestego czwartego marca był dla mnie tylko wtorkiem.
Nie mogłam więc uprzedzić dzieci o wyjątkowości tego dnia, zostawiłam je po południu takie nieświadome i niewinne przyszłego przewinienia, poszłam do pracy.
O 18-tej miał przyjść do nich Nemo, miłosiernie spuśćmy zasłonę milczenia na fakt, że kiedyś przychodził o 17-tej...
Nie było go o 18-tej, nie było go o 19-tej, zaniepokojona Starsza zadzwoniła pod dobrze sobie znany numer, Nemo był jej niezbędny do matematyki, choć naprawdę najbardziej niezbędny do miłości.
Nie wiedziała jednak, że ten wtorek to szczególny wtorek, widocznie nie podkreśliła jego wyjątkowości w tej krótkiej z ojcem rozmowie, najwyraźniej poczuł się urażony, może poskarżył się kobiecie-koń, bo inaczej nie jestem w stanie zrozumieć genezy sms-a wysłanego przez nią do mojej córki, zaraz po tej rozmowie: "Pamiętaj, że tatuś ma dziś imieniny".
Ach... co za zbrodnia, w dodatku wcale nie doskonała, co za zbrodnia niepamięci o takim szczególnym dniu... Nic tylko wydziedziczyć,  a majątek przepisać na konia.
Młodsza szybko sfabrykowała jakąś okolicznościową laurkę, Starsza witając Nemo złożyła mu życzenia, a ja po ich opowieści postanowiłam, że urządzę im pogadankę dydaktyczną na temat pryncypiów, zwłaszcza po wyrzutach ze strony Starszej, że "jej nie przypomniałam", wyrzutach niesłusznych, bo pamiętanie o  imieninach wcale nieukochanego byłego męża nie jest chyba obowiązkiem byłej żony?
Nemo nie pamięta o swoich dzieciach na co dzień, nie przychodzi regularnie w odwiedziny, nie poświęca im czasu, nie dba o ich potrzeby, nie dba o ich rozwój, nie jest odpowiedzialnym ojcem, jest mistrzem bylejakości w ojcostwie, ale jest ojcem wymagającym złożenia mu życzeń imieninowych!
Imieniny trzeba świętować, są tylko raz do roku! Kto o tym nie wie, ten trąba.
Pewnie kobieta-koń zrobiła torcik dla drogiego solenizanta, może nawet i kupiła "Igristoje", może mieli gości, a tu nagle takie faux pas, roszczeniowo-oczekujący telefon od córki, w dodatku nie z życzeniami.
O ja pierniczę, jak ja wychowuję te dzieci!
A tak!
Li.
2009-03-24 WOLNOŚĆ OD CIEBIE WARTA JEST SWOJEJ CENY

Wtorek-potworek, pada śnieg, świeci słońce, wieje wiatr, tulipany na Kleparzu tanieją, zwariowana wiosna wchodzi bez pukania, a ja pragnę jej jak nigdy. Bo tej właśnie wiosny moje życie stanie do góry nogami, w cudownie nerwowy sposób będzie brakować mi czasu, pieniędzy i powietrza, ale przecież dam sobie radę (dam sobie radę, dam sobie radę, dam sobie radę, to moja mantra na wiosnę). Bo jak nie ja to kto? Ja! Ja!
Taki mam wynik życiowego doświadczenia z opisem, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
Mając to na uwadze, kolejny raz zawalczyłam o siebie.
I wygrałam! A wygrana ma smak wolności.

Zerwałam z Tobą wszelkie więzy, przestałam pozwalać na to, byś karmił się moją energią i moją radością życia, byś był rakiem podstępnie wchodzącym w moje życie, byś sterował moimi emocjami, czerpiąc z tego radość i energię, bo to co mnie raniło, Ciebie cieszyło, byś karmił swoje kompleksy, wygryzając wielkie dziury w mojej wrażliwości.
Odeszłam od Ciebie na tyle daleko, by wytworzył się między nami spory dystans, bym mogła zauważyć, że ta  Twoja inteligentna samotność, która mnie tak przyciągała, teraz odpycha, bym mogła z zażenowaniem zobaczyć Twoją śmieszność i rozpaczliwą chęć zwrócenia na siebie mojej uwagi wszelkimi sposobami.
Nareszcie z bezpieczeństwa tego dystansu i spokojna o siebie,  mogę śmiać się z Twoich nieustannych prób ciągnięcia mnie za warkoczyki, podszczypywania, traktowania jak łatwego do zranienia celu, Ty jesteś przecież  mistrzem strzelania z procy ostrymi kamieniami słów, najbardziej lubisz strzelanie dla zabawy i lubisz, gdy cel zwija się z bólu i upokorzenia.
Już jestem za daleko od Ciebie i nigdy nie wrócę w Twoje miejsca.
A Ty jesteś za słaby, by móc zaistnieć poza swoim światem, tylko tam jesteś silny, ale silny dla swoich słabych popleczników.
Bo Ci co patrzą ze mną w tym samym kierunku nie widzą w Tobie siły, tylko śmieszność.
Je ne regrette rien, dzięki Tobie nauczyłam się wielu rzeczy o sobie, co pozwala mi teraz na pisanie tych słów. Może nawet zasługujesz na podziękowanie? Bo nie mam w sobie żalu do Ciebie, sama szłam prosto w ogień, poparzyłam się na życzenie swoich własnych, a błędnych wyobrażeń.
Zostawiam Cię więc z całym bagażem-przekonań, plotek w które wierzyłeś, sensacji, którymi żyłeś, zostawiam Cię samotnego, coraz bardziej zmęczonego, rozdrażnionego i szarego, coraz bardziej szarego.
Mnie w szarościach nie do twarzy.
Wiem, że długo jeszcze będę żyć w Twoich wspomnieniach, będziesz je werbalizował, koloryzował, będziesz prowokował mnie do powrotu, może będziesz nawet ujmująco miły, czarujący i rozczulająco smutny, ale lojalnie uprzedzam- ja już nie uwierzę nigdy w żadne Twoje słowo.
Bo Ty nie masz słowa ani honoru.
Li.

2009-03-22 CO SIĘ DZIAŁO OD DNIA, W KTÓRYM KUPIŁAM OBRAZY?

Ostatnie kilka dni zgubiłam gdzieś na drodze, kolekcjonując kilometry między Opolem a Krakowem,  w ciągłym pośpiechu i z bagażem cudzych problemów. Wracając w czwartek z Opola byłam już tak zmęczona, że po raz pierwszy w życiu czułam jak zasypiam za kierownicą. Zjechałam na przydrożną stację i zasnęłam na godzinę kamiennym snem. O godzinie trzeciej po południu, co tylko świadczy o tym, że mój poziom zmęczenia osiągnął dno.
Bardzo męczą mnie emocje, zwłaszcza cudze.
Poukładałam sobie jakoś swoje, trzymam je jakoś w ryzach, od czasu do czasu tylko pozwalając na kontrolowane wybuchy "dla zdrowotności",  ale z tymi cudzymi muszę zmagać się codziennie i jestem tym zmęczona. Wiem, że to moja praca, sama dokonałam kiedyś tego wyboru. Ale teraz jakby zrobiłam się delikatniejsza? Bardziej wrażliwa? Tak trudno zachować zawodową obojętność na ludzką krzywdę. Nie drgnie mi powieka, ale dusza wyje.
Ostatnio odnalazł mnie mój kolega z klasy licealnej. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez 20 lat, zobaczyliśmy się dwa lata temu na spotkaniu pomaturalnym, a niedawno zadzwonił z prośbą o pomoc. Nie wiem dlaczego do mnie, może łatwiej o rodzinnych problemach opowiadać komuś, kogo się zna? Walczy o dzieci, jedno już jest z nim i nie chce słyszeć o powrocie do matki, która piła, biła, ciągnęła za włosy, szantażowała, terroryzowała, zmuszała do milczenia przed ojcem, kłamania na temat pochodzenia siniaków, dziecko smutniało, aż sięgnęło po narkotyki. A mój kolega, człowiek dobry do bólu kości, uciekał w pracę po 15 godzin na dobę i niczego nie zauważył, albo niestety  udawał że nie widzi. Trzeba było wielkiego krzyku dziecka w postaci ucieczki z luksusowego domu, by nareszcie otworzył oczy szeroko zamknięte.
Teraz mieszka osobno razem z 15 letnią córką, która nie chce widzieć matki i walczy o prawo do opieki nad drugą, 6-letnią.
Pojechałam do tego Opola, spotkałam się z jego ciągle jeszcze żoną, próbowałam z nią rozmawiać, ale poziom zaciętości, zawziętości i nienawiści w tej kobiecie jest w szczytowej fazie rozwoju i będzie opadać do zera przez całe życie aż do śmierci.
Wiem już, że wygramy tę wojnę na poziomie wyroku sądu, ale na poziomie emocji przegrali oni i przegrały dzieci. Każda z tych dziewczynek jest potwornie skrzywdzona- starsza toksyczną relacją z matką, młodsza walką matki, by nie mógł jej widzieć ojciec. Starsza tęskni bardzo za swoją młodszą siostrą, ale nie chcąc widzieć matki, nie widzi siostry. Młodsza od kilku miesięcy odizolowana od ojca, nie może z nim nawet rozmawiać przez telefon. Rozmawiałam ze starszą dziewczynką, to nad wyraz dojrzałe i smutne dziecko, prosi ojca by porwał jej młodszą siostrę. Ja w sumie miałam ten sam pomysł, bo dopóki nie jest rozstrzygnięta kwestia władzy rodzicielskiej, każde z rodziców ją ma, ale kolega chce oszczędzić młodszej drastycznych scen. Z miłości do niej.
Bardzo smutna i bardzo typowa sprawa.
Z durnymi dorosłymi dzieci nie wygrają.

A moje córki kolejny weekend spędzają bez swojego ojca, który może je zabierać gdzie chce i kiedy chce, ale nie chce.
Ot, życie.
Li.
2009-03-18 POŻYTKI ZE SPADKU CENY STALI.


Chodzę grzecznie na wszystkie zaordynowane mi przez Ilonę wizyty lekarskie, łykam co mi każą, wykluczam  atakujące mnie potencjalne choroby i... czuję się cudownie!
Głowa mnie już nie boli, wysypiam się, krew płynie spokojnie, alergia minęła, testy wykluczyły z kręgu podejrzanych moje koty, wkładając tam za to alergię na pyłki brzozy, buku, olchy i leszczyny, ale to mnie już niewiele obchodzi, bo obchodziła mnie tylko ta kocia niepewność.
Humor mam wyśmienity, energią tryskam, uśmiechy rozdaję i jeszcze ta stal!
Cena stali spadła o ponad 50 procent w stosunku do roku ubiegłego, a stali mi na budowę podobno potrzeba dużo.
Ale... skoro cena stali spadła,  to poczułam się kobietą przy forsie i kupiłam sobie dwa obrazy.
Jeden od dawna był przedmiotem mojego pożądania, zauroczył mnie od pierwszej chwili, przyciągnął i wszedł bez pukania w moje zmysły.
Już go uwielbiam.

Drugi jest rozbrajający, działa na wyobraźnię, jest ciepły i wyrazisty.
Kocham takie malarstwo- personifikację ptaków,  odrobinę szaleństwa przekładanego baśnią, kolory, emocje, żar bijący z tej czerwieni.


Te obrazy pobudzają wyobraźnię, nie są płaskie i oczywiste, zwracają na siebie uwagę na dłużej, to slowfood malarstwa, będę je smakować każdego dnia, gdy będą leżakować na moich ścianach.

Li.

PS. Pytania o autorkę- na maila.

 

2009-03-16 PIEROŻKÓW NIE MOŻNA ZOSTAWIĆ BEZ WYPEŁNIENIA

Po niedzieli spędzonej na nartach i w basenach termalnych trudno pisać mi o obiecanych pierożkowych farszach. Gotowanie jest jednak jedną z niewielu rzeczy, którą kończę zawsze i bez zbędnej zwłoki, więc zrelaksowana, uszczęśliwiona, narcianie wyjeżdżona, termalnie wymoczona, fizycznie cudownie wykończona i przedsennie rozleniwiona wymruczę te farsze i zasnę...

Ilość wypełniających pozycji wyznaczona jest tylko granicą ludzkiej fantazji.
Im dalej od rusko-mięsnej-kapuściano-grzybowej tradycji tym ciekawej, choć oczywiście klasyka trzyma się świetnie i godnie jak Tina Turner i trzymać się będzie- dobrze zrobione pierogi ruskie są przepyszne (dziś takie jadłam w ulubionej knajpce w Bukowinie, "Wanta" od lat trzyma wysoki pierogowy poziom) i są takie dni, gdy ruskie rulez!
Ale o jakości i kolorach życia decyduje przecież jego wypełnienie, farsz każdego dnia, takie codzienne jedzenie ruskich znudzi i zniechęci do każdego następnego dnia, bo im częściej je się to samo, tym większe niebezpieczeństwo życiowej szarości, smutku, bezwładu w turlaniu się do starości, bez dania sobie szansy na zmianę życiowego menu.
Rozglądam się po ulicy i bez pudła rozpoznaję codziennych zjadaczy ruskich, dla których szczytem szaleństwa są te z mięsem, a te z kapustą i grzybami tchną prawdziwą perwersją...
Uzbrajam się więc w cały swój urok i będę kusić...
1. Szpinakowo-łososiowe są zaskakujące. Mdły w gruncie rzeczy łosoś na tle łagodnego szpinaku rozkwita smakiem, czasem myślę, że to przez piękne zestawienie kolorystyczne łososiowego różu z mocną zielenią szpinaku, przy czym trudno tu rozstrzygnąć, który kolor dominuje.
Do uduszonego rozdrobnionego szpinaku (najlepszy jest z mrożonki) dodaję bardzo dużo wyciśniętego czosnku, soli i grubo mielonego pieprzu. Wlewam odrobinę śmietany, trochę masła, odparowuję i wrzucam śliczne drobne kawałki łososia- może być usmażony, albo zrobiony na parze. Ważne jest, by kawałki były w "sam raz", wyraźnie wyczuwalne, ale nie nachalnie duże, to jest właśnie ta cienka czerwona linia pomiędzy sztuką barową a kulinarną... Mówiąc wprost- w przekroju pierożka w zieleni szpinaku ma być widoczny róż łososia. Podaję je posypane parmezanem i świeżo mielonym pieprzem, są przepyszne i bardzo delikatne, w sam raz na początek miłego wieczoru.
2. Serowo-gruszkowe są echem mojej ulubionej przystawki-soczystej gruszki z serem pleśniowym. Kostkę gruszki otaczam zmielonym serem typu rokpol, wymieszanym z posiekanymi orzechami włoskimi. Świetnie smakują z masłem ziołowym.
3. Z fetą, oliwkami i czosnkiem są przykładem na wariacje na temat kuchni świata- gorąca feta zawsze się obroni, jądro stanowi czosnkowy ząbek otoczony fetą z posiekanymi oliwkami. Podaję ze stopionym masłem z koperkiem, posypane pieprzem, mniam... uwielbiam je.

Nie jadam pierogów na słodko. Ale tym nie sposób się oprzeć:
4. Makowo-bakaliowo-różane- namoczony w mleku mak mielę dwa razy, dodaję do niego ile chcę drobno posiekanych jakich chcę bakalii, odparowuję go, by był bardzo gęsty, dosładzam miodem i obtaczam nim kulkę z konfitury z płatków róż. Podaję ze śmietaną i cukrem, są przepyszne, zaskakujące, bardzo wyrafinowane.

Zasypiam już, mruczę coraz ciszej...., że pierożki trzeba porządnie zlepiać, tak by nie rozklejały się w czasie gotowania, pusty pierożek wygląda dramatycznie, robi się z niego mączny flaczek, blady i nikomu niepotrzebny, a farsz ginie w garnku tragiczną śmiercią kulinarnego nieistnienia.
Porządnie zlepiony pierożek przetrwa 3-5 minut gotowania i ...
... i finis coronat opus.

Dobrej smacznej nocy,
Li.


2009-03-13 SKUTKI DOSTANIA KOTA.

Nie będę udawać, że mi tego nie brakuje, bo brakuje. Ta czynność prozaicznego wypełniania, znana całemu światu, bardzo mnie w dodatku relaksująca, jest dla mnie tak często z przyczyn obiektywnych niedostępna.
Jednak nie dziś! Och... Ach...!!!
Bo są takie wieczory jak ten, gdy zamykam oczy na zaokienny świat, przyjmuję najlepszą, najbardziej kuszącą, satysfakcjonującą i wydajną pozycję  i skupiam się tylko na przyjemności, na dostarczaniu sobie bodźców, na nieśmiałym i powolnym, acz już gorącym początku, na coraz bardziej dynamicznej akcji, na wypełnianiu, zaciskaniu, wkładaniu i wykładaniu, a na końcu poczuciu cudownej konsumpcji. Nie interesuje mnie z kim to robię. Gdy mam na to ochotę, mogę być sama, jest mi też zasadniczo wszystko jedno, kto będzie moim towarzyszem, a moje bogate doświadczenie w tej kwestii podpowiada mi, że niestety zawsze znajdą się chętni...
Uwielbiam fantazję, odrzucam tanie barowe standardy, mnie interesuje wypełnienie w wersji de luxe, nietuzinkowe, barwne i ciekawe.
Z moich obserwacji wynika, że większość ludzi preferuje klasykę- zwykłe ruskie, z mięsem czy z kapustą i grzybami.
Ja szczęśliwie nigdy nie jestem większością. W tym temacie zawsze wyrażam swoje niezbite przekonanie, że do środka nie można wsadzać byle czego, wsad nobilituje i jest bezlitosny- możesz zostać w grupie pospolitych pierogów, albo możesz wejść do elity pierożkowej, gdzie delikatne ciasto, mąka jak śnieg biała...

Początki wcale nie są trudne, choć wymagana jest znajomość kilku tricków, które w świecie ludzi powodują, że piersi kobiety wydają się większe, usta bardziej kuszące, skóra gładsza, a w świecie pierożków dają ciastu niezwykłą elastyczność, umiejętność rozwałkowania się do cienkości papieru ryżowego i kolor zbliżony do ecru.

Potrzebujemy:
Górkę z mąki, białej pszennej. Robię w niej śliczną dziurkę i wlewam cieniutkim strumieniem wrzącą wodę z czajnika, energicznie mieszając nożem. Wodę leję na oko-uwaga, to przenośnia!- aż mąka ją wchłonie, zawsze mogę dodać więcej wody, gdy ciasto będzie za twarde, albo dodać więcej mąki, gdy będzie za miękkie.
Gdy już nie parzy, zaczynam walczyć z jego twardością i robię mu energiczny masaż- na początku jest do niczego, takie kluchowate, ale powoli wyrabia się, a ja leję na niego łyżkę oliwy, solę, daję dwa żółtka dla koloru i co jakiś czas w trakcie wyrabiania smaruję dłonie masłem, to dla większej pieszczoty i udelikatnienia konsystencji.
Ma być takie jak kobiece piersi- miękkie, ale elastyczne, delikatne, bardzo gładkie w dotyku i w kolorze kości słoniowej.

Teraz nadchodzi czas na wykrawanie pierożkowych krążków, muszą być małe, tak by jeden pierożek wchodząc we mnie, ładnie mnie wypełnił, by przyciśnięty lekko językiem do podniebienia puścił swoje soki, by można było obrócić go w ustach.... smakować... delikatnie nadgryźć...połknąć...mhmm...
Delikatnie urywam kawałek ciasta, a resztę chowam pod wilgotną ściereczkę, by nie wyschło i nie nabrało zmarszczek. Rozwałkowanie jest jednym z nielicznych tu aktów przemocy, pierożkowanie charakteryzuje przecież łagodność i subtelność. Lubię ten zdecydowany ruch wałkiem po coraz cieńszym cieście, lubię zabawę w wykrawanie krążków, lubię tę pierożkową bezmyślność, to moje skupienie myśli tylko na tych czynnościach.
Nadzienie przygotowałam sobie wcześniej, zawsze robię kilka do wyboru.

Moja koleżanka o wdzięcznym nicku Aurora, kilka dni temu, hen z szerokiego świata przywiozła mi pięknego kota, prawdziwego Lankijczyka. Kot został już postawiony pomiędzy kotem z Bombaju, a kotem z Senggigi, jest smukły i dumny, a mnie jest bardzo miło, że o mnie pomyślała.
Po dwóch tygodniach azjatyckiej kuchni Aurora je teraz głównie bigos i pierogi, specjalnie więc dla niej, w podzięce za tego cudnego kota wyciągnęłam stolnicę i ...
Cdn...

2009-03-12 Z NUDÓW WYBUDUJĘ SOBIE DOM

Sprawy budowlane posuwają się do przodu bardzo szybko, jakby chciały nadrobić wszystkie wsteczne kroki lat ubiegłych. Ciągle spotykam się z Wykonawcą W., pytam o różne rzeczy, roztrząsam kolejne historie, udaję, że wiem co do mnie mówi, gorąco wierzę w jego zapewnienia, że Wigilię spędzę na własnym kawałku podłogi.
Tego się trzymam w tym roku i nie dam się zainteresować niczym i nikim więcej.
Zerkam co jakiś czas na plany, patrzę w  kosztorys, piszę umowę o roboty budowlane w wersji mojej i L, mam zamiar zabezpieczyć w niej nasze interesy do granic szczegółowego absurdu. Jeszcze wielka góra  przede mną, ale z ogromną  ulgą wezmę na siebie ten nowy, gigantyczny stres, bo marazm i trwanie w ciągle tym samym stanie dopuszczam  tylko po śmierci, za życia umieram z nudów.
A jak się nudzę, to nie mogę ze sobą wytrzymać...
Rety!!! Jeszcze miesiąc i zablokujemy ruch na ulicy kontenerem na gruz!
Będą afery, ale przetrwamy.
I wybuduje się... i wykończy wnętrze pięknie się... i będzie się miało taras pod gwiazdami... i najwyżej nie zrobi się tego i tego, najważniejsze by już tam mieszkać.
U siebie.
Li.

2009-03-11 STUDIUM PRYSZNICOWE Z OLIWKĄ W TLE.
 
Stoję w bezruchu pod silnym strumieniem gorącej wody i pozwalam spływać  do morza odbiciu mojego dnia, stresom i takim różnym dziennie przyczepionym niepożądanym społecznie elementom, mutantom emocji, odrzutom myśli i niepokojom. Stoję przez kilka minut, woda konsekwentnie siecze moje ciało, w kabinie robi się parno i ciepło, a taki stan budzi we mnie poczucie bezpieczeństwa.
Zakręcam wodę i sięgam po peeling, mam ich zawsze kilka do wyboru, mogę poszaleć i mieć nogi w peelingu z bawełną, piersi z kokosem, a ręce z algami. Gładzę się spokojnie, miarowymi ruchami, odwiedzam każdy zakamarek ciała wart tej cudownej gładkości, głaszczę się do miękkości pod palcami...
Po peelingu woda znowu sprząta moje ciało, na koniec zaciskam zęby i oblewam się jej chłodną wersją, drżę od szoku termicznego, ale potem czuję wielką przyjemność...
Wychodzę mokra, wybieram oliwkę, dziś będzie ta  z pomarańczą, pachnie jak przekrojony owoc. Oliwka ma wielką moc, czuję jak moja skóra ją chłonie, jak robi się mięciutka, gładka i przytulna. Smaruję się wszędzie, nie omijam nawet małego paluszka...
Jest jednak jedno miejsce na plecach,  gdzie moje dłonie nie mogą sięgnąć, miejsce gdzie zostaje pusty nienaoliwkowany ślad, takie marne trzy kwadratowe centymetry braku dostępu do własnego ciała... Mówię sama do siebie: "Kochanie posmaruj mi plecy", ale to nie pomaga, to kochanie nie sięga, ten kawałek jest poszkodowany przez moją życiową samotność, pewnie zacznie się starzeć szybciej i będzie wzniecał bunt ciała. Znajduję na niego jednak sposób, leję sobie po plecach wąski oliwkowy strumień, przepływa przez tę ziemię niczyją, muska sobą skórę i niesie ze sobą obietnicę zmiany.
Może w przyszłości będzie to najbardziej zadbany i wypieszczony kawałeczek mojego ciała?
Bo kto wie co za rogiem...?

Li.
2009-03-10 ORGANIZACYJNIE


Wiem, że nie muszę się tłumaczyć ze swoich decyzji, bo to przecież mój blog i mogę go nawet wysłac w kosmos (i ani mi ręka nie zadrżała przy tym wyznaniu;-)), ale napisaliście do mnie tyle maili, że potłumaczę się tu z czystego lenistwa- nie dam rady odpisać na nie wszystkie, przepraszam z całuskiem.
Zablokowałam bloga na dwa dni, bo musiałam się zastanowić co dalej z nim robić.
Przeszkadza mi kilka rzeczy:
1. czytanie mnie przez kobietę-konia i Nemo.
2. to, że gdy odblokowuję komentarze, ktoś o nicku Li, lub Licencja (a ja wiem, że to nie ja) pisze jako ja.
3. obsesja, jaką na moim punkcie ma pewien wariat,
4. ogólny brak swobody w pisaniu, z powodu czynników podanych wyżej.

Moje wnioski:
1. Kocham Li jak siebie samą, więc zostaję tu z nią, bo to nasze miejsce i honni soit qui mal y pense.
2. Zostawiam hasło na komentarze, a gdy już dostaną je Ci, którzy mają je dostać, zamknę całego bloga hasłem i dopiero będę mogła sobie słownie pohulać. Wiem, że stracę sporo czytelników, ale coś za coś- by pisać, muszę mieć spokój. Dość już mam przykrości związanych z faktem prowadzenia bloga. Popularności też już mam dosyć, przyciąga tylko męty i trolle.
3. wycofuję się z życia w necie, w sensie czytania i komentowania innych blogów, poza tymi w moich linkach i w "Ulubionych"- są to blogi moich znajomych i tam zawsze wchodzę i wchodzić będę.
4. stawiam na siebie w tej rozgrywce z losem, mam zamiar żyć długo i szczęśliwie, bez stwarzania sobie niepotrzebnych problemów.
5. Dziękuję Wam za wiarę we mnie i za wszystkie ciepłe słowa.
6. Nie zawsze mam czas na bieżąco odpisywać na komentarze, ale się staram, za brak odpowiedzi proszę o wybaczenie.

Li.

2009-03-10 BĘDĄC (NIE)MŁODĄ PACJENTKĄ...

Rozłożyłam je sobie obok laptopa jak biżuterię.
Żółta jest podłużna, biała nijaka, pomarańczowa okragła i mała, kremowa jest w kształcie serca (co za bezsens, idąc tym torem, Viagra powinna mieć kształt penisa), najśliczniejsza jest taka o nazwie Kalii Chloridum, pół granatowa, pół przezroczysta, a pod przezroczystościami grzechoczą drobniutkie niebieskie kuleczki.
Niebieskie jak niebo, które mam ochotę oglądać z tej strony ziemi jak najdłużej.
No i stało się to, co się stać musiało.
Przekroczyłam umowną granicę pomiędzy beztroską młodością i pre-starością,  a ilość pigułek do codziennego łykania stawia mnie w grupie stałych bywalców apteki i corannych pamiętaczy o wzięciu leków. 
Oczywiście moja droga ku leczeniu nie mogła odbyć się bez groteski. Testy uczuleniowe drażniące mi plecy przez trzy dni, co było istną torturą z powodu nieznośnego swędzenia, wykazały, że nie jestem uczulona na podane tam próbki chemiczne, ale za to uczulona jestem na klej jedwabnego plastra, który całe to towarzystwo na moich plecach trzymał w ryzach.... ech, wyglądam jak po solidnym biczowaniu.
Aparat Holtera mający mi przez 24 godziny co godzinę mierzyć ciśnienie, a to za pomocą rękawa pompującego się co jakiś czas na moim ramieniu, nie dość że spowodował owym pompowaniem wielkie siniaki, nie dość że utrudniał mi życie, nie dość że pompował się co pięć minut, nie dość, że strasznie mnie to bolało, to w chwili odczytu wyszło na jaw, że był częściowo zepsuty. I całe moje poświęcenie dla siebie  na nic, czeka mnie powtórka z rozrywki.
I nie mogę zwiać z żadnej wizyty, bo mój osobisty żandarm w postaci Ilony potrafi zadzwonić na godzinę przed, pół godziny przed, piętnaście minut przed, pięć minut przed, w godzinie zero..., a mnie jest głupio nawalić. 
U alergologa wpadłam w panikę na widok szczegółowej ankiety, chciałam zataić fakt życia z trzema kotami i psem, ale niestety-moja droga I., która postanowiła mnie przypilnować u tego akurat lekarza osobiście, w momencie gdy zacny dottore prosił mnie do gabinetu głośno i dobitnie powiedziała (tu podaję wierny cytat, co za zdrajczyni) : "Tylko nie zapomnij powiedzieć panu doktorowi, że masz trzy koty i psa".
Testy na alergeny odzwierzęce za tydzień, Boże miej w opiece moje koty...
A poza tym mam zakaz stresów, mam nakaz snu, mam się więcej zajmować przyjemnościami, mniej pracą, naprawdę cudowne zalecenia, stworzone wprost dla takiej hedonistki jak ja.
A co na to Lec?
Żyć jest bardzo niezdrowo. Kto żyje, ten umiera.

Miłego dla Was!
Li.
2009-03-05 MIĘDZY ZIMĄ A WIOSNĄ.


Czuję się nic nie znaczącym pionkiem w rozgrywce między zimą a wiosną. Chce mi się aktywnie robić nic, a najlepiej to nie wychodzić z łóżka i żeby mi w tym niewychodzeniu nikt nie przeszkadzał. Praca jawi mi się jako zło konieczne, z naciskiem na zło, bo o jej  konieczności przekonują mnie telefony od klientów i instynkt samozachowawczy, ale i tak bimbam sobie od kilku dni, pojawiając się w firmie tylko wieczorami.
Jestem jednak przekonana, że tykający we mnie biologiczny zegar wiedział co robi, bo z premedytacją i boleśnie kłuł mnie jedną ze wskazówek w różne miejsca ciała, co miało skłonić mnie nareszcie do zajęcia się tym czymś, co na zwykle starannie pomijam- swoim zdrowiem. Nie mówiąc o tym, że znalazł się jeden nadzorca, ba!- bezwzględny egzekutor, który sterroryzował mnie, zarządził, podzwonił, przypilnował, wpisał w swój i mój kalendarz różne przerażające terminy i oto mam w ciągu najbliższych dwóch tygodni zamówione wizyty u czterech różnych lekarzy, a dziś stawiam się karnie gdzieś tam na założenie czegoś tam, co nazywa się Holterem, a dla mnie brzmi jak kula u nogi.
Moja kochana I. pomiędzy jedną chemią, a drugą-osłabiona, ale pełna życia jednym stwierdzeniem o mojej głupiej beztrosce  zalała mnie poczuciem wstydu i już nie prostestowałam przeciwko poszatkowaniu mi tygodni na kolejne wizyty u kolejnych lekarzy- ja widzę w lustrze młodą kobietę, ale jestem podobno w wieku średnim. I żyję w ciągłym stresie. I ostatnio  ciągle się psuję, bo minął mi termin bezawaryjnego działania i teraz muszę  myśleć o częściach wymiennych, a już na pewno regeneracji.
Zaczynam remont od dziś i podświadomie czuję wielką ulgę, drażniły mnie już te niedyspozycje organizmu, których nie można było odpędzić zwykłą aspiryną.
Cieszę się na tego kardiologa, przynajmniej dowiem się czy mam jeszcze serce.

Miłego dla Was!
Li.

2009-03-03 LENIWIE.

Zdolność do samoratowania mam we krwi, bo jak ja siebie nie uratuję, to kto?
Instynktownie więc robię sobie zawodowo luźniejszy tydzień i mam czas na pogapienie się przez okno. Tak jak dziś, gdzie zawodową umiarkowaną aktywnością zepsuję sobie dopiero popołudnie. Na razie namiastka raju-kubek z kawą, muzyka i laptop w cichym domu, gdzie w tle muzyki (Siesta Kydryńskiego) słychać tupot kocich łap.
Mam przed sobą trzy kosztorysy trzech wykonawców- każdy jest inny i każdy ma swoje wady i zalety. Oceniając ich jako mężczyzn- najbardziej podoba mi się wykonawca W.- jest zrównoważony i budzi zaufanie. Wykonawca Z. ma ogromny brzuch i bardzo dużo gada, przy tym w nazwisku ma słowo "szkoda", a ja jeszcze nie rozstrzygnęłam, czy to dobry znak czy nie. Wykonawca D. jest mi znany z pola towarzyskiego, co ma swoje plusy, ale i minusy. Fajnie tańczy, a mężczyzna który potrafi tańczyć ma u mnie zawsze dużego plusa, ale jakoś nie wyobrażam go sobie na rusztowaniu.
Pośpiech przy podjęciu decyzji jest bardzo wskazany, już w marcu mogłaby zacząć się budowa, co dałoby mi nadzieję na zmianę tej mieszkaniowej beznadziei, którą sobie sama stworzyłam-ech są takie decyzje w życiu kobiety, które nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Rozprawiłam się na razie z ceną dachu, nie musi być na nim najdroższa blacha tytanowo-cynkowa, bo po co mi dach z gwarancją stuletnią, jak ja nie wiem co będzie ze mną za dziesięć lat?
A co na to Lec?
Ryzyko życia zmniejsza się z każdym dniem człowieka.

Tnę więc ceny, grając na uczuciach męskiej rywalizacji, mam określony pułap możliwości, jak go nie dotrzymam, to będę zmuszona do wystawienia ogłoszenia: piękną nerkę, niepalącą i niepijącą, niestety porządnie prowadzącą się- sprzedam.
Muszę wprowadzić w życiu plan oszczędnościowy, jak to u licha zrobić, oszczędzanie zawsze było moim słabym punktem, właściwie tak słabym, że go nie ma.
A co na to Lec?
Nie należy zaczynać oszczędności od zmiejszania porcji zdrowego rozsądku.

Wiosna idzie. Czujecie?
Miłego dla Was!
Li.

2009-02-28 MAM JESZCZE POPIÓŁ POD POWIEKAMI

Nie umiem na zewnątrz przeżywać żałoby, chowam w siebie głęboko moje smutki, po wczorajszej erupcji udało mi się je uśpić, ale zdążyły zasypać mi serce i oczy popiołem, będzie dużo sprzątania, jaka szkoda, że w moim środku nie funkcjonuje Pani Jadzia.
Na popiół najlepsza jest woda, skrapiam go więc łzami, twardnieje i zastyga, ze śladami moich emocji, to taka moja Pompeja, są tam ludzie, których już nie ma.
Ciągle z kimś żegnam się nieodwołalnie, pożegnania z tymi żyjącymi mają w sobie promil przypadku ponownego spotkania, a w spotkanie z nieżyjącymi nie wierzę i może dlatego to jest takie smutne. Nigdy już nie zobaczę, jak to możliwe, by tak kategorycznie? Nigdy?
Dziś bardzo wzruszyła mnie moja Mama, z którą ciągle drę koty, ale bez której nie mogę żyć. Po raz pierwszy od 11 lat usłyszała mnie płaczącą.
11 lat temu płakałam, bo po kompletnie nieudanych czterech latach małżeństwa, chciałam odejść od męża i szukałam pomocy u Rodziców. Przekonali mnie, zostałam, dałam mu szansę, mam dzięki temu drugie cudne dziecko i wspomienie kilku fajnych lat, gdy się naprawdę starał, a ja czułam się kochana. Je ne regrette rien.
Dziś po rozmowie ze mną przysłała mi sms-a, że póki żyje, to mnie nie zostawi i zawsze mi pomoże. Wiem, że tak będzie.
Budzi to we mnie wielkie poczucie bezpieczeństwa i taką małą dziewczynkę, którą dawno dla świata nie jestem, ale we mnie jest.
Przecież każdy musi mieć kogoś, kto go kocha-Ty kochasz mnie, ja kocham Ciebie, ale i je, Ty mnie, ale i kochasz ją, ona kocha jego, łańcuch ludzkiej miłości trzymający przy życiu.
Tylko czasem gdzieś ginie jedno jedno ogniwo, zapodziewa się, zaciera za sobą ślad, odchodzi tam.
Ech,
Li.
2009-02-27 BONJOUR TRISTESSE.

Dziś miałam bardzo smutny dzień.
Straszny, bolesny, drążący mnie do samego środka smutek nie pozwalał moim ustom unieść się w uśmiechu wyżej niż do granicy grymasu, a moje oczy pociemniały i widziały tylko szarość.
Nic mi nie pomagało, nic. Cały dzień czułam wzbierającą się we mnie chęć do płaczu, takiego bez barier, bez wycierania łez, ze szlochem rwącym mi serce na kawałki.
Ale cały dzień skupiałam się na tym, by nie płakać-mocniejszy makijaż oczu, włosy gładko zebrane i wzięte w niewolę przez opaskę, by odsłonić oczy i mieć je pod kontrolą cudzych spojrzeń, bo one tak lubią ukryć się za grzywką ze swoimi łzami.
Kurczowo trzymałam się w ryzach, ciągle wśród ludzi  i uczepiona myśli, że może ktoś, coś, cokolwiek odwróci płaczu nieuchronność.
W takim smutku dobrze jest złapać się ratunkowej myśli, dającej nadzieję, można jakoś dotrwać do tej magicznej chwili, gdy zamiast rzeki łez wylewa rzeka śmiechu.
Nie wyszedł mi ten wieczór, moja deska ratunku rozmokła i rozpadła się na drzazgi, wbiły się we mnie boleśnie, a ja  popłakałam sobie tak mocno jak chyba nigdy w  życiu, dwie godziny łzawego catharsis, uciekłam z tym do pracy, tu jestem sama, nie chciałam by widziały mnie dzieci.
A teraz wrócę do domu, odwiozę Panią Jadzię do domu i potem w aucie będę mogła dalej bezkarnie dawać upust łzom, bo ciągle jeszcze nie poczułam ulgi, czuję tylko lęk, że może jej już nie poczuję...

Jest mi źle i smutno. Są takie dni, gdy już nie mogę wytrzymać.
I po to mam bloga, by sobie o tym napisać.
Li.


2009-02-25 CHCĘ BYĆ BARDZO GŁODNA.

Gdybym miała jednym słowem określić trwający we mnie od dłuższego czasu stan ducha i umysłu, byłoby to słowo "odzwyczajanie się".
Odzwyczajam się od pewnych przywyczajeń, od zasiedziałych myśli, od pewnych ludzi i od utartych rytuałów.
Odzwyczajam się też od siebie, bo przyzwyczajenie do siebie jest jak tolerowanie uciążliwie skrzypiącej deski w podłodze domu- wiesz, że skrzypi ta właśnie deska, ale tolerujesz ją z przyzwyczajenia.
Chcę  odzwyczaić się od moich skrzypiących we mnie desek, chcę każdą z nich wymienić na nową, może ta cisza pod stopami wzbudzi nareszcie jakąś ekscytację, może  wyzwoli chęć do działania, wiem że ta chęć we mnie jest, tylko tak trudno ją znaleźć ukrytą w zakamarkach- może być i w małym paluszku prawej nogi, mogła skryć się w czułym miejscu za uchem, a może rezyduje w jednej z moich piersi?
Brakuje mi chęci do życia, choć daleka jestem od myśli depresyjnych... tylko mniej się uśmiecham.

Dziś jednak... coś... ktoś...może los...a może mój instynkt?
Dziś poczułam głód zmiany.
Nie, nie pójdę kupić sobie nowych butów, bo odzwyczajam się od posiadania ich nadmiernej ilości. Nie kupię też nowej torebki, mam conajmniej pięć takich, których jeszcze nigdy nie nosiłam. Nie kupię też nowych perfum, bo mam ich zapas na pachnący rok.
Nie chcę zagłuszyć tego wytęsknionego głodu kosztownym, nowym,  a niepotrzebnym mi  zakupem. Zacisnę zęby i pogłoduję tak długo, aż odzwyczaję się od poprawiania sobie nastroju erzacem, chwilową przyjemnością...
Chcę, bardzo chcę  poczuć wyczerpanie z głodu nowych wrażeń, zmian i nieoczekiwanych zwrotów akcji.
I wtedy znowu będzie smakować mi życie!

Odzwyczaić się od tego co było, nie przyzwyczaić do teraźniejszości, szansę na trwalszy związek ze mną dać tylko przyszłości.
Taką mam mantrę na teraz.

Zima tego roku jest wyjątkowo ciężka, nie jestem przyzwyczajona.
Li.
2009-02-21 SŁOŃCE? DZIŚ TYLKO MRUŻĘ OCZY...

Sobotnie południe kpi sobie ze mnie ostrym słońcem sączącym się przez okno, kryształowo czyste po wizycie Pani Jadzi. Uwięziona w domu z całym przychówkiem, ulubioną herbatą wyganiam niedobitki choroby robiąc już plany na przyszły tydzień. Jakoś muszę zorganizować te ferie, skoro autokar do Villach odjechał bez Młodszej. Przez chwilę był pomysł, by pojechała za nią Starsza, jednak boleśnie upadł, a ja nadal mam dwie nudzące się córki na głowie.
Ostatnie tygodnie wyprały mnie ze wszystkiego poza działaniem instynktownym. Nie mam marzeń, nie mam ciepłych myśli, nie mam oczekiwań, chcę tylko znowu poczuć się bezpiecznie, bez tych wszystkich ciosów i kuksańców, co to podobno nazywają się szarą codziennością i prozą życia.
Są takie dni, że ich nie ma, są tylko porażką dla pamięci, bo nie różniące się niczym od siebie, nie zapadają w nią, nie zostawiają żadnego śladu, przechodzą, zabierają czas życia, ale nic w zamian nie zostawiają. Czas za siebie płaci różną walutą, ale to dobre wspomnienia mają najwyższy kurs. Dni bez wspomnień są tylko wielką stratą, nigdy nie do odrobienia.
Teraz dziś, tak jak i wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu, utrzymując się jedynie na powierzchni, próbuję spokojnie oddychać, by podtrzymać swoje funkcje życiowe. Mozolnie zbieram siły do siebie, muszą się przedzierać przez wielkie zmęczenie i poczucie, że coraz trudniej mi zdobywać góry. Ale ciągle jeszcze chce mi się coś robić, więc nie porzucam nadziei na zmianę tej beznadziei. Nie może przecież być inaczej.
A co na to Lec?
Gdy wstydzisz się ulegać-zwyciężaj!

No to co Losie? Idziesz ze mną na nową wojnę?
Bo na nasze pokojowe współistnienie straciłam już nadzieję.

Miłego dla Was!
Li.
2009-02-19 CO WYDARZYŁO SIĘ MIĘDZY WCZORAJSZYM WIECZOREM, A DZISIEJSZYM RANKIEM.

Gdy Młodsza z zimowiska dzwoni kilkanaście razy mój wyostrzony matczyny instynkt uruchamia alarm, że coś się dzieje, bo dziecko na co dzień pogodne i radosne, marudzi w słuchawce, że głowa, że boli, że ucho, że kolanko...

Zaalarmowana zimowiskowa opiekunka zmierzyła po południu temperaturę, ale ta była w normie. Siedzący jednak we mnie niepokój drążył temat i po godzinie dwudziestej kolejny pomiar pokazał, że moja córka oddaje otoczeniu ciepło w wymiarze 39 stopni Celcjusza, a opiekunka zasugerowała zabranie dziecka do domu. Co zresztą wydawało mi się oczywiste, Jurgów nie leży na końcu świata, a zaledwie za Bukowiną Tatrzańską. Wsiadłam wieczorem do auta i przez parę minut przy ulubionej energetycznej samochodowej muzyce zbierałam siły, miłość do dzieci to jednak najbardziej mobilizujące uczucie świata, taka miłość przecież zdolna jest przenosić góry, a mnie musiała tylko bezpiecznie przewieźć 200 kilometrów, minimalne więc wobec losu miałam oczekiwania. Zadzwoniłam do brata, by wiedział gdzie jadę i ... pomyślałam sobie, a może... i ...wysłałam sms-a do Nemo z opisem sytuacji i z pytaniem, czy może on by nie pojechał- wiedział od Starszej, że jestem chora. Niespodzianki jednak nie było, Nemo nie pojechał, co po raz kolejny skłania mnie do zadania sobie pytania, dlaczego dopiero po latach otwierają się moje oczy na to, jak nieodpowiedniego mężczyznę uczyniłam ojcem swoich dzieci?  To klasyczny przykład egoistycznego samca, zostawił już na świecie swoje geny i niewiele więcej go obchodzi. Gdy byłam w nim zakochana, jego egoizm mnie uwierał, ale nie przeszkadzał bo przy mojej samodzielności dawałam sobie z nim radę i wiedząc, że w wielu sprawach nie mogę na niego liczyć, przyjmowałam to jako "taki jego urok i już".
Ale w małżeństwie mogłam wyegzekwować od niego jakiekolwiek działanie na rzecz rodziny. Teraz nie mam takich środków, mogę tylko bezsilnie obserwować, jak czyni gesty na pokaz wysyłając na Walentynki córkom sms-a podpisanego "nieodmiennie w Was zakochany tata", jak pyta je przez telefon,  gdzie pojadą na ferie nie dokładając do ich wyjazdów ani złotówki, nie mówiąc oczywiście o zaproponowaniu im czegokolwiek, jak gra na ich emocjach, jak się obraża, gdy Starsza odmawia wspólnych wakacji z kobietą-koniem, jak skarży  im się na to, że niedobra matka wniosła sprawę o podwyższenie alimentów, jak męczy te dzieci swoimi pretensjami do losu, zamiast je zwyczajnie, ładnie i ciepło kochać.

Marzę o tym, by moje córki nie popełniły mojego błędu w wyborze mężczyzny, ja też miałam zakodowany w sobie wadliwy obraz ojca rodziny, Nemo jest klonem mojego egoistycznego ojca, tata złagodniał z wiekiem, ale dla mnie było już za późno. Uczę je, by unikały emocjonalnych biorców, wampirów energetycznych, narcyzów zakochanych tylko w sobie, by doceniały ciepło i bezinteresowność, by czuły empatię, by nie dały się zwieść pięknemu opakowaniu, w którym jest pustka.

A jak się skończyła moja nocna podróż?
Między jednym sms-em do Nemo, a drugim zadzwonił mój brat, że jedzie ze mną "i że bez dyskusji". Podjechałam tylko pod klub, odebrałam go mokrego po grze w squasha i poczułam się bardzo bezpiecznie, gdy przejął kierownicę. Droga do Zakopanego była biała i bardzo śliska, śnieg padał bez przerwy, jechaliśmy w takim hipnotyzującym tunelu, sto kilometrów w jedną stronę jechaliśmy dwie godziny. Odebrałam chore, lecące mi przez ręce dziecko, osłabione ale szczęśliwe, że po nie przyjechałam. Wróciliśmy do Krakowa po pierwszej w nocy, młoda dochodzi do siebie w domu, gorączka na razie jej spadła, w sobotę ma jechać w Alpy na obóz narciarski, ufam że dojdzie do siebie i pojedzie.

Zazdroszczę mojej I., że ma takiego męża jak mój brat, jest on tym, czym powinien być dla kobiety mężczyzna- opoką.
I takich mężczyzn sobie życzmy drogie kobiety!
A co na to Lec?
Dzieci rodzą rodziców.

Miłego dla Was!
Li.
2009-02-18 ZWOLNIENIE OD ŻYCIA.

 

Żyję, choć  to życie z jakością poza wszelkimi normami.
Dzień wypełniony mam snem, a noc dotyka mnie bezsennością.
Po środkach  obniżających gorączkę rzucam się na zaniedbane czynności domowe, potem zwalona kolejnym jej atakiem leżę w bezruchu, lekceważąc gazety, książki i stosy płyt z filmami.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno marzyłam o kilku wolnych dniach z leciutką chorobą w tle, o połóżkowaniu sobie,  o czytaniu i wolności od pracy.
Teraz przymuszona poważnymi chorobowymi okolicznościami, niezdolna do intelektualnego wysiłku,  kolejnymi paczkami chusteczek  liczę dni do końca choroby,  mój zdemolowany katarem nos już długo nie wytrzyma.
 
Postaram się odpisać na wszystkie maile. Żadnego nie zostawię bez odpowiedzi, obiecuję.
Póki co, piję kolejny łyk magicznego syropu i odkładam laptopa, wsuwając się po ciepłą kołdrę, zawsze budzi to we mnie poczucie bezpieczeństwa.
A co na to Lec?
Uważaj z wyborem marzeń. Marzenia się czasem spełniają.

Zdrówka dla Was!
Li.

2009-02-17 3 x S-SAMOSTANOWIENIE, SAMODZIELNOŚĆ, SAMOTNOŚĆ.

Wszystko w życiu ma swoje konsekwencje.
Dziś boleśnie czuję konsekwencje niedoleczonej grypy, powikłania w postaci anginy uwięziły mnie w łóżku, pozbawiły głosu, zakatarzyły i wpędziły w ogólną nieszczęśliwość.
Nie lubię być chora, Czuję się wtedy bezbronna i odsłonięta, tak jakby mój pancerzyk skorpiona miękł nagle jak wosk.
Jasne, że ma mi kto zrobić zakupy, przywieźć leki, a nawet wyjść na spacer z psem. Jasne, że mam do kogo zadzwonić z prośbą o pomoc.
Ale ja nie chcę.
Posunięta w samodzielności do granic samowyczerpania, z trudem wyszłam rano z łóżka, by odwieźć Młodszą na miejsce zbiórki- wyjechała dziś na zimowisko. Kaszląca, z gorączką i prychająca wirusami pojechałam do apteki i na Kleparz po świeży imbir do magicznej herbatki cytrynowo-malinowo-imbirowej,
Sama, sama, sama, uporczywie od lat zadręcza mnie myśl, że poradzenie sobie w każdej życiowej sytuacji wzmacnia mnie i pozwala na wchodzenie na coraz wyższe szczyty, bezustannie walczę w sobie o samoprzekonanie, że cokolwiek mi się w życiu przydarzy, dam sobie radę.
Bo mam przecież na kogo liczyć- liczę na siebie. W życiu trzeba mieć kogoś, na kim można polegać. Polegając na sobie, daję sobie wielki kredyt zaufania, nie mogę go zawieść, taki zawód byłby niewybaczalny, bo jak żyć w niewybaczeniu samej sobie?
Podaję sobie do łóżka kolejny kubek z herbatą, troskliwie otulam się kołdrą, poprawiam sobie poduszkę, przynoszę kolejne pudełko z chusteczkami, krem do rąk, odgarniam włosy z rozgorączkowanego czoła, uchylam okno, zamykam, gaszę światło, zapalam, przynoszę syrop, podaję termometr, przynoszę gazety, otwieram laptopa, piszę te słowa, czytam, publikuję.
Teraz została mi do wykonania tylko jedna czynność, taka na poziomie emocji, nieistotna dla świata, istotna dla mnie- ech, doprawdy drobiazg- muszę sama siebie przekonać, że w tym samostanowieniu, samodzielności i samotności jest mi dobrze.
A co na to Lec?
Najstraszniejsze jest, kiedy się jest samotnym we własnym wnętrzu.

Li.
2009-02-15 POMARUDZĘ, POTŁUMACZĘ I WRACAM DO SIEBIE.

Dziesięć dni bez porządnego pisania odcisnęło swoje piętno na mojej psychice;-)
Tęskniłam, ale nabierałam niezbędnego dystansiku i tego co lubię w sobie najbardziej-śmiania się z samej siebie, skłonność do samokpin jest moją ulubioną zaletą/wadą* (*niepotrzebne skreślić).
Przemyślałam sprawę i jednak... nie żałuję, że wzięłam udział w konkursie na Bloga Roku. Niepokoi mnie może tylko to, że doszłam w nim do tego samego etapu co w roku ubiegłym, czyli do nominacji przez jury do nagrody głównej-rodzi to we mnie samej podejrzenie stania w miejscu, ale jak uczy mnie historia mojego życia, po dłuższym postoju ruszam do przodu z piskiem opon.
Za rok będzie następny konkurs i się zobaczy, czy dalej będzie mi się chciało być literatką.
Przegrałam w stylu, który mnie jednak trochę upokorzył.
Walkę mam we krwi, ale mam wymagania co do przeciwnika. Tu walki w mojej kategorii blogów literackich nie było, była zaskakująca decyzja jurora i chyba zgodzę się z Joanną piszącą do mnie w mailu, ze juror był "upalon";-) Albo pragnął rozgłosu.
Juror uznał, że najlepszym blogiem literackim jest "Poezja Prowincjonalna". Pomimo włożonego przeze mnie wysiłku, by zobaczyć w niej coś więcej niż tylko kiepskie wierszydła doszłam do smutnego wniosku, że ta wygrana jest zwyczajnie kpiną i z samej autorki, która przecież nie jest temu winna, że została wybrana i z samego konkursu.
Bo konkurs nie tylko zresztą tym wyborem został ośmieszony i jego ranga bardzo  spadła na niski poziom blogów pisanych z błędami ortograficznymi, kiepsko i  zaledwie od kilku miesięcy.
Nagrodę główną wygrał blog pisany od trzech miesięcy przez 14-letnią dziewczynkę. Jest to jej rozmowa ze zmarłym ojcem. Temat delikatny, ale na pewno nie zasługujący na nagrodę, zwłaszcza z uzasadnieniem jury, że "jury chciało zadośćuczynić jej ból i stratę po śmierci ojca".
Czyli co? Powinnam się zmartwić, że u mnie wszyscy żyją?
Gdzieś zapodziała się idea konkursu, co mnie dziwi w przypadku tak profesjonalnego jury.
Myślę, że organizatorzy powinni zrezygnować z nagród rzeczowych, niech będą w nim tylko nagrody honorowe, wtedy może i emocje u oceniających i komentujących będą inne.
Na koniec macie ode mnie linka do relacji z gali.
I wszystko wraca na stare tory, z maili jakie dostałam wynika, że po konkursie mam nowych czytelników, to mnie bardzo cieszy!
A na wszystkie maile odpowiem.
Miłego dla Was!
Li.



2009-02-13 TAKIE TAM...

Nie chce mi się pisać.
Nie wiem, czy to jest stan przesytu, czy tylko chwilowego zniechęcenia?
Nie chcę się do niczego zmuszać, jestem już na to za leniwa.
Chwilowo zajmę się realem. Bo sama nie wiem, jakie będą losy tego blogu,
a nie chcę podejmować żadnych decyzji, gdy czuję jakikolwiek dyskomfort.
Wyniki konkursu, co jak wiem niektórych interesuje, skomentuję może dziś wieczorem.
Miłego dla Was!
Li.
2009-02-10 PANTHA REI, A NOC JEST CIĄGLE PIĘKNA.

Nalałam sobie wina.
Nie zasługiwało na nic lepszego niż szklanka z IKEI, zbyt długie uwięzienie po otwarciu w lodówce,  zabrało mu szlachetny smak.
Jest zwietrzałe, ale dziś nie jestem wybredna.
Piję, a moje kubki smakowe oburzone wynikiem szybkiej  winnej analizy sensorycznej, ostentacyjnie zamknęły się z powodu braku smaku, nie rozkwita ono we mnie, czują go tylko moje usta i koniuszek języka, potem spływa już obojętnie, to szczyt winnej profanacji, bez możliwości rozgrzeszenia, ale ja i tak już jestem w piekle. Piekle sieci.

Nie pisałam od kilku dni, nie chciałam, nie mogłam, trudno mi było.
Sporo się wydarzyło, potrzebuję oddechu i złapania dystansu, dystans jest zawsze w zasięgu ręki, ale tak trudno go nabrać i zatrzymać przy sobie.
Wiele jest zmiennych, zaskoczeń i niespodzianek.
Jedna rzecz jednak nie zmienia się nigdy- ludzka podłość, zawiść, zazdrość, małostkowość, wszystkie te plagi ludzkości, które tu, w tym pozornie anonimowym miejscu mają bezkarne pole do popisu.
Jestem zmęczona- i czytaniem obelg pod swoim adresem i próbami upokarzania mnie, wyśmiewania, kłamstwami, krętactwami, manipulacjami.
Jestem zmęczona i zniechęcona.
I choć to dotyczy tylko niewielkiej grupy ludzi, zabawiających  się cudzym kosztem i  pasących się  ludzkimi emocjami, ja nie potrafię być obojętna.
A co na to Lec?
Myśli niektórych ludzi są tak płytkie, że nie sięgają nawet ich głowy.

Przez całe moje ponad czterdziestoletnie życie nie spotkałam się z taką niechęcią do mnie, podłością i zawiścią,  jak w necie w ciągu ostatniego roku.
Ludzie ci uważają, że net to inne życie, że tutaj mogą mieć maski jakie chcą. A ja uważam, że pod nickiem jest człowiek, a nie cyborg.
I że fajny, dobry, pełen empatii  człowiek w życiu realnym, będzie fajnym człowiekiem w necie, natomiast ten zakompleksiony, pełen żółci i zazdrości,  w necie rozwinie skrzydła, bo tu czuje się bezkarnie.
A co na to Lec?
Świat bez psychopatów? Byłby nienormalny.

Na pewno będę pisać dalej, z tego nie zrezygnuję.
Nie dotykają mnie dowcipy o mojej rzekomej grafomanii, uczone rozprawy o mizerii mojego pisania, o tym i o tym też....
Piszę, bo ciągle jesteście za mną Wy- moi czytelnicy, ludzie, których znam osobiście, albo Ci, których znam z komentarzy i maili, po prostu ludzie którzy chcą mnie czytać.
Nieprawda, że jestem na piedestale i że hołubię tylko pochlebców.
Ja zwyczajnie lubię ludzi i mam nadzieję, że ludzie lubią mnie.
Ludzie-nie nicki.

Założyłam hasło na komentarze, kto chce je dostać, proszę o maila. Dość mam nieproszonych gości i sprzątania błota jakie przynoszą.
Miłego dla Was!
Li.

PS. A propos mojej przegranej w kategorii blogów literackich- widocznie tak musiało być. Sama miałam wątpliwości, co do tej mojej literatury;-))
A co na to Lec?
Chwila poznania swego beztalencia jest błyskiem geniuszu.
;-)


2009-02-09 OSTATNIO PISZĘ TYLKO KOMUNIKATY.

 

Dziś o 15.00 zakończyła się ocena poszczególnych kategorii przez jurora.
Najwyżej oceniony został ten blog.
Moje gratulacje:-)
Ostateczne rozstrzygnięcie konkursu w czwartek wieczorem.
Dziękuję Wam bardzo za glosy na mnie, naprawdę to doceniam.
Miłego!
Li.

2009-02-04 KOMUNIKAT

Moi Drodzy, przez kilka dni chcę pomilczeć i nie pisać.
Chwilowo wyłączyłam też możliwość komentowania.
Niektórym muszą opaść negatywne emocje, żal z przegranej  i poziom testosteronu, nie będę narażać Was na czytanie takich bzdur, jakie się tu zagnieździły od wczoraj. A ja sobie popracuję więcej niż zwykle, przyroda nie znosi próżni:-))
Damy sobie radę, nie może przecież być inaczej.
E-mail bez zmian: Mo67@poczta.fm
Całusy i miłego dnia,
Li.
2009-02-03 OGŁOSZENIE PARAFIALNE

Z radością donoszę, że juror oceniający kategorię "blogi literackie" wytypował mojego bloga do Bloga Roku 2008.
Za tydzień podany będzie zwycięzca w mojej kategorii (wybrany spośród trzech wytypowanych przez jurora blogów), a za dwa tygodnie zwycięzca konkursu.
Cieszę się bardzo, ale jeszcze bardziej cieszę się, że jesteście ze mną!

Całusy!
Li.

2009-02-03 NAGŁA TĘSKNOTA, SMUTNA TĘSKNOTA, ZNACZĄCA PRAWIE TYLE CO NIC.

Przyszedł i siedzi vis-a-vis, bezczelnie rozparty z tym swoim drwiącym uśmieszkiem czającym się w kącikach ust, nie lubię tego krzywego uśmiechu, nigdy nie mogę go złapać, jest dla każdego nikogo.
Pochylam się nad laptopem, by na niego nie patrzeć, razi mnie jego jaskrawość, to kameleon mojej doby, w dzień jest dręczącym wątpliwościodawaczem, w nocy snubrakowaczem, a na drugi etat pracuje jako bodyguard i nigdy nie spuszcza ze mnie oczu.
Znowu zabiera mi konstytucyjnie zagwarantowane mi prawo do snu, ale dziś nie będę protestować, po pełnym pracy i napięcia dniu potrzebuję spokoju i siebie, zniosę jeszcze tylko Możdżera opowiadającego mi swoje Impresje na tematy Chopina.

Kilka, a może kilkanaście dni temu, czas przeszłości zaczyna mieć dla mnie coraz mniejsze znaczenie, usłyszałam od przyjaciela pełną pasji opowieść o zbieraniu przez niego płyt winylowych, nagle stały się one przedmiotem jego życiowej filozofii, sposobem na spędzanie wieczorów, towarzysko pożądanym wspólnym ich słuchaniem z tłem z szumów i trzasków.
Bo płyta winylowa zawsze gra do końca, nie lubi podnoszenia igły, pomijania pewnych jej części, wymaga skupienia i uwagi nad jej całością, to taki muzyczny slow food.
Zrozumiałam to dzisiejszej nocy, gdy wciśnięciem guzika zmusiłam Możdżera do kolejnej powtórki ulubionego Mazurka g-moll, tak idealnie brzmiącego na CD, wymuskanego, ale narażonego na niebezpieczeństwo moich humorów, na zakłócenie porządku kolejności ułożenia utworów, bo na pewno ma znaczenie piąta pozycja Nokturnu F-dur i dwunasta Preludium G-dur, jeszcze tylko nie odkryłam tej tajemnicy, widocznie ciągle tkwię na poziomie muzycznego fast foodu.

Poszukam znowu tej tkwiącej przecież wciąż we mnie wrażliwości na muzykę, dającej mi zmysłową przyjemność z jej słuchania, nie jako tła dla innych czynności, a tylko słuchania z zamkniętymi oczami i w świetle świec, albo w ciemnościach, kiedyś tak wyglądały moje kojące i kołyszące mnie do snu wieczory.

Są takie chwile w życiu kobiety, gdy chcąc zapomnieć o przeszłości,
z tęsknoty za nią  ciągle ją sobie przypomina.
A co na to Lec?
Wzruszające są wspomnienia po wspomnieniach.

Li.
2009-02-01 WYSTARCZYŁO KILKA RAZY WZIĄĆ GO DO UST

Siedem godzin mocnego, nieprzerwanego, ozdrowieńczego snu z pobudką przed północą, przemeblowało mi rytm dnia, ale za to zabrało ze sobą gorączkę. Weszłam na drogę ku ostatecznemu wyzdrowieniu i żadne wirusy mnie już z niej nie zepchną.
Mam sprzymierzeńca nie do pokonania, to moje nowe odkrycie, poznaliśmy się już blisko i nawet doustnie, gdy wszedł we mnie w towarzystwie moich wrzeszczących z niechęci kubków smakowych, odważny z niego osobnik, nie cofnął się przed dalszym wnikaniem..., a i moje kubki złożyły broń wobec jego zdecydowanego działania. 
Mój prawdziwy rycerz, wspaniały wybawca- syrop z cebuli, miodu i cytryny-jest klasycznym przykładem kiepskiego początku z cudownym zakończeniem.

Do syropu niezbędnych jest kilka cebul, kilka sparzonych wrzątkiem i dobrze umytych cytryn, miód, ewentualnie w wersji soft-cukier, ale ja preferuję wersję hard- z miodem.
Działając w trosce o swoje szybko podupadające zdrowie, wszak periculum in mora, pokroiłam cebulę na grube krążki, wycisnęła mi ona z oczu łzy, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie płakał przy krojeniu cebuli.
Cytrynę dla odmiany przed pokrojeniem na plastry trochę popieściłam, turlając ją po stole tam i z powrotem i mocno przyciskając dłonią, z rozkoszy wówczas robi się miększa i łatwiej oddaje swój sok.
Przygotowałam duży słój, układałam w nim warstwami cebulę i cytrynę, pomiędzy te warstwy lałam miód, to dla złamania mezaliansu warzywno-owocowego, miód łapczywie wchłonięty przez rozpulchnione plastry cytryny wprowadzał w słoiku dolce vita, mamiąc obietnicą dolce far niente, bo to towarzystwo należało zostawić w stanie słodkiego nieróbstwa na nie mniej niż 12 godzin. Dla podgrzania atmosfery, wrzuciłam kilka plastrów świeżego imbiru, on rozgrzewa , och, jak on rozgrzewa, mhmmm... jak... mhmmm... najlepszy... termofor, szczególnie preferuję markę kazanowa.
Każdą warstwę mocno dociskałam dnem butelki po winie, pragnęłam, by cebula przylgnęła do cytryny pełnej miodu tak bardzo, by już nie było miejsca na nic innego poza wydzielaniem magicznego soku, pełnego witaminy C, cynku i takich tam mikro- i makro-, co to mogły podjąć skuteczną walkę z zasiedlającymi mnie wirusami, bo tchórzliwe apteczne syropy dawno złożyły broń, a ja czułam się bardzo bezbronna i farmakologicznie opuszczona.
I zaprawdę powiadam Wam, medicus curat, natura sanat, ten syrop postawił mnie na nogi, piłam go łyżkami krzywiąc się niemiłosiernie, ale wszystko lepsze od tego bezproduktywnego leżenia w łóżku z gorącym, drżącym ciałem, bo to niewybaczalne marnotrawstwo drżenia!
Wróciłam cała do siebie, co za ulga, przez ostatni tydzień nie mogłam się w sobie dopasować, ciągle wystawał jakiś mnie kawałek, narażał się na przeciągi, kichał mi prosto w nos, kaszlał do ucha, skarżył się na bóle, marudził, zrzędził, chorował i nieszczęśliwiał, coraz bardziej nieszczęśliwiał... jak ja nie lubię być chora, muszę wtedy sama sobie robić herbatkę do łóżka, sama sobie poprawiać poduszkę, takie samodbanie jest męczące i  absorbujące, bo gdy choruję jestem nieznośna.

Li.


Mo67@poczta.fm


Zobacz serwisy INTERIA.PL